Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Trak, komputer śledzący wirtualne połączenie, modelujący płynne przejścia w czas rzeczywisty, rozpinający elektroniczną nić Ariadny pomiędzy macierzystą jednostką a kolejnymi, przejmującymi kataryniarza serwerami i mainframami. Tak zresztą potocznie mieli zwyczaj nazywać linię wirtualnego połączenia – Nicią.

Dodatkowy UPS. Stacja pamięci stałej.

Ready. Ready. Ready – sygnalizował niestrudzenie ekran zaskakiwanie kolejnych ogniw zestawu.

Ready. Ready – migotały sygnalizacyjne lampki na płytach czołowych sterownika i peryferiów. Zapamiętał się w pracy.

Aż nagle uświadomił sobie, że sprzęt jest gotowy. Wyprostował się. W zgiętym od dobrej pół godziny grzbiecie zdążył narodzić się ból. Założył ręce na głowę i oddychając miarowo, powoli, zrobił dziesięć skłonów, po każdym wyprostowując się aż do bólu pomiędzy łopatkami. Dziesięć przysiadów. I jeszcze raz skłony. Potem przez chwilę podskakiwał na palcach, żeby rozluźnić mięśnie.

Zgarnął z brzegu biurka kartkę z wydrukowanym listem Brzozowskiego. Po drodze zmiął ją w dłoni. Zajrzał do kuchni, tylko przechylił się górną połową ciała przez futrynę, żeby cisnąć papierową kulką do kosza na śmieci. Może się mylił; może to miało znaczyć tylko tyle, że Brzozowski ma informację o nowej pracy, zamiast tej w Inter-Dacie. On, tak świetnie ustawiony, mający tylu zobowiązanych tym lub owym znajomych, lubiący okazywać wielkopańskie masz-to-u-mnie. Może tyle. Ale nie chciał z nim rozmawiać, póki nie sprawdzi swych podejrzeń.

Nie trafił. Musiał podejść, podnieść papier i umieścić go w koszu. Potem wszedł do ubikacji, opróżnić przed sesją pęcherz i jelita. Nie czuł głodu, choć od rana nic nie jadł; ale to dobrze, z pustym żołądkiem lepiej się pracuje. Długo, starannie mył ręce, jakby chciał zyskać na czasie. Usiadł w fotelu, położył sobie przylgę na kolanach; przez chwilę starannie poprawiał swoje ubranie. Niefortunnie umiejscowiona fałdka, tak drobna, że w pierwszej chwili nie dawało się jej poczuć, mogła w czasie godzin bezruchu zostawić na ciele bolesne, długo nie schodzące odgniecenie. Wygładził palcami materiał na udach, pośladkach i plecach, odciągając jego nadmiar na boki. Poruszył się jeszcze kilkakrotnie, wciskając swe ciało w fotel i moszcząc się w nim.

Kiedy już siedział wygodnie, nie odrywając pleców od oparcia, pochylił głowę do przodu, dotykając brodą piersi, i prawą ręką umieścił sobie wysoko na karku przylgę. Ukryta w gumowych kieszeniach brunatna maź wydostała się na jego skórę i rozpełzła cienką warstwą pod stykami biołącza jak jakaś żywa galareta, zimna, aż po kręgosłupie przeszedł go dreszcz. Delikatnymi ruchami przesuwał przylgę w lewo i w prawo, podczas gdy seria wolniejszych lub szybszych dźwięków dobywających się z komputera sygnalizowała jej zbliżanie się lub oddalanie od właściwego punktu. Wreszcie trafił; dźwięk komputera zamienił się w ciągły, kilkusekundowy buczek, zakończony pięciodźwiękową, wesołą melodyjką, gumowa powierzchnia pod jego palcami zassała się i napięła z ledwie dosłyszalnym westchnieniem.

Wyprostował głowę i oparł ją o zagłówek fotela, przylga spłaszczyła się obło, nie przeszkadzając temu. Sięgnął po hełm z goglami i starannie, długo układał je na swojej twarzy. Na razie świeciły mu w oczy jednostajną, błękitną poświatą, w której lewitowała klawiatura, wiedział, że gdyby po nią sięgnął, jego palce trafiłyby na plastikową pokrywę. Opuścił na uszy umocowane do kabłąka hełmu sferyczne słuchawki. Nad kącikiem ust zawisł mikrofon, ziarno grochu z metalowej siatki na cienkim jak struna gitary włosie. Oparł dłonie – jeszcze prawdziwe, jego dłonie – na kolanach i czekał. Mógł wystukać komendę startu na klawiaturze, ale nie było takiej potrzeby. Od momentu zainicjowania biołącza procedura uruchamiała się sama.

Od karku powoli rozchodził się po ciele chłód. Wspomagający biosynapsę emiter zaczął wytwarzanie pola tłumiącego do minimum impulsy przewodzone przez rdzeń kręgowy poniżej punktu połączenia. Jego ciało powoli przestawało istnieć. Najpierw zanikły bodźce dotykowe; kilkanaście sekund zabawnego uczucia, kiedy ciało wciąż istnieje, ale nie ma już ściśle określonej granicy, nie czuje się już żadnej konkretnej powierzchni, do której byłoby się jeszcze sobą, a nie otaczającym światem. Potem wytłumieniu uległo także czucie głębokie.

Przed oczami Roberta zaczęły przetaczać się geometryczne figury, wzory kolorowych pasków, tańczące filary światła i mroku; uszy zostały zaatakowane seriami rytmicznych dźwięków, przebiegających po skali od basu do raniącego uszy pisku. Ostatnie testy. Dopóki trwały, wystarczyło, żeby poruszył gwałtownie rękami, klasnął lub zrobił cokolwiek takiego, a system przeładowałby się automatycznie i otworzył panel konfigurowania terminalu. Ale konfiguracja była sprawdzana wielokrotnie i wszystko działało bez zarzutu.

Za paręnaście, może tylko parę lat, uproszczą to wszystko do maksimum, wystarczy kilka sekund i już będziesz w VR. Może zdołają wreszcie dopracować seryjny implant do rdzenia kręgowego i zdobyć dla niego aprobatę biurokratów ze Światowej Organizacji Zdrowia, może wymyślą coś innego. Naciśnie człowiek jeden guzik i wio – już siedzi głęboko w Studni.

Testy skończyły się i przed oczami Roberta wychynęły z nicości linie tworzące główny panel. W górę, w dół, na boki, rozciągała się nie kończąca nigdzie ściana okien. Na którymkolwiek z nich spoczął jego wzrok, animowane ikony ożywały, poruszały się zachęcająco, wyświetlały wideo-klipy, grały melodyjki.

Nie tracił na nie czasu.

Wyciągnął przed siebie prawą rękę – teraz widział ją przed sobą, utkaną z błękitnej, widmowej materii, tak jak sterownik odwzorowywał jego własne ciało ze zbieranych przez rdzeń impulsów – i delikatnym, ale zdecydowanym ruchem sięgnął ku największemu oknu, ustawionemu na wprost jego oczu. Wszedł w nie i na moment roztopił się w odgradzającej go od Tamtego Świata smudze ciemności.

II

Przez chwilę nie mógł zrozumieć, gdzie jest.

Ze wszystkich stron otaczał go gęsty kisiel, spowalniający nieznośnie ruchy, mętniejący przy każdym gwałtowniejszym geście. Przygaszona barwa starych cegieł zmieniła się w banalną czerwień z podstawowego zestawu, to samo stało się z trawą na zboczach przykopu. Wszystko było rozmyte, wygładzone, jak nieostre zdjęcie. Poznikały wypracowane pieczołowicie faktury murów i pancernej stali.

Obrócił się. Widmowe ciało słuchało go z opóźnieniem, nie był w stanie przyspieszyć jego ruchów. Zmętniały kisiel ustępował bardzo opornie i potrzebował kilku sekund bezruchu, by odzyskać przejrzystość.

Dopiero ten obrót uświadomił mu, że stał się barczystym żołnierzem w błękitnym mundurze, ze złotym emblematem na lewej piersi. W ręku trzymał długi jak nieszczęście karabin, wraz z bagnetem sięgający prawie ramienia. Nadgarstki miał sztywne, palce prawie pozbawione czucia. W Tamtym Świecie człowiek zawsze czuje się mniej lub bardziej jak manekin, przynajmniej przez pierwsze minuty, nim przyzwyczai się, że sterownik przyjmuje do wiadomości tylko impulsy kontrolujące główne mięśnie. Ale teraz był wręcz drewnianą kukłą, ledwie zdolną w zgęstniałej przestrzeni do sześciu podstawowych ruchów.

Mainframe Fortecy potraktował go jako obcego, uświadomił sobie, widząc karabin, którego konstrukcję zgrywał parę miesięcy temu z sieciowej ekspozytury muzeum broni w Hofburgu. A to znaczyło, iż znajdował się przy głównej bramie. Półkaponiera, w stoku której kryły się pancerne drzwi jego osobistego gniazda, musiała więc być na lewo, za trzecim załomem muru i wiodącego wzdłuż niego przykopu. Zatrzymując się w pół obrotowego ruchu, ruszył w jej stronę.

Sunął, odbijając się sztywnymi nogami od zmienionej w jednostajną, zieloną masę trawy, starając się powstrzymać przed jakimkolwiek zbędnym ruchem, który opóźniłby go jeszcze bardziej. Ta beznadziejnie powolna podróż mogła wyprowadzić człowieka z równowagi, ale nie miał wyjścia; mógł tylko czekać, aż wreszcie dotrze na miejsce. W końcu stanął przed swoim gniazdem i przemagając bezwładność przestrzeni, wyciągnął prawą rękę ku masywnemu, stalowemu pokrętłu, zamykającemu je jak drzwi kasy pancernej lub właz okrętu podwodnego. Starczyło mu go dotknąć i tylko zamarkować ruch, jakby zabrał się do odkręcania; drzwi ustąpiły, otworzyły się szeroko, odsłaniając panele sterowania Studni.

42
{"b":"100770","o":1}