Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wystarczyłaby odrobina instynktu samozachowawczego – nie zgodził się marszałek.

– Ależ, panowie – przerwał łagodnie zasępiony kardynał. – Pozwólcie temu księdzu mówić. W końcu, jeśli my go nie wysłuchamy, to nikt tego już dzisiaj nie zrobi.

– Tak, tak, słuchaj – usłyszał Robert za plecami drwiący głos Żelaznego. Jakość połączeń wydawała się słabnąć, jeszcze niezauważalnie, ale Robert, oczekując tego, mógł przekonać się, że jego program działa.

– Rzekł głupiec w sercu swoim: nie masz Boga – zaczął ksiądz, czytając powoli i dobitnie, uroczystym głosem. -/ stąd popsowało się, co żywo, w drogach swoich, i prawidła cnót odstąpiło; i nie masz, kto by czynił dobrze, nie masz aż do jednego. Potentaci poszli za złotem, które nie usprawiedliwia, więcej ważąc depozyta w skarbcach, niż chwałę Boga, dającego bogactwa…

Kamera wychwyciła, jak słuchacze, szczególnie ci ze stojących rzędów, wymieniają między sobą półuśmieszki i miny ale-pierdzieli-no-już-nie-mogę.

Za to wśród dziennikarzy słowa księdza znalazły oddźwięk. Doprawdy, ten początek zabrzmiał nazbyt nietolerancyjnie. Na galerii wszczął się narastający z wolna szum. Stojący pośród notabli Prymas dostrzegł to pierwszy, podniósł znacząco brew, ale zaczytany ksiądz nie zauważył tego przejawu irytacji zwierzchnika.

– Część w Izraelu upodobana, Lewitowie, przy obrzędach w świątyni drzymiaj a zatem i Filistyn przemaga, i pod prałatami krzesło trzeszczy…

Galeria kwiknęła radośnie, zafalowała i zagraniczni korespondenci, blokując ciasne drzwi, rzucili się każdy do swojego gniazda, aby jak najszybciej nadać relację o kolejnym antysemickim kazaniu polskiego księdza.

– Rada i senat – ksiądz, nic nie zauważając, podniósł odrobinę ton – cymbał głośny i spiża brzęcząca; kształtują wota, żeby ich słyszano; mówią, żeby swoje przewieść; kontrowertują, żeby coś wytargować.

Teraz już szum przeniósł się z opustoszałej galerii na dół, gdzieś z tylnych szeregów ktoś niewidoczny zapytał scenicznym szeptem: “Czy musimy go słuchać?”

– Po miastach lusztyk ustawiczny i stroje zbyteczne, a pospólstwo drą aż do czopa, żeby były zbytkom nakłady!

Twarz Prymasa powoli nabierała barwy jego stroju. Pani prezydent chichotała z wdziękiem, ledwie osłoniwszy usta dłonią.

– Masz Boga w sercu, kto sfałszował monetę? Kto podatki nienależycie zabiera? I tą krwią, z ubogich wyciśnioną, siebie i swój dom bogaci?! – grzmiał ksiądz.

Rozfalowany tłum zaczął niknąć za gęstniejącym szybko kisielem. Robert przestał słuchać; czekał, zaciskając nieznacznie kciuki.

Wirus dotarł do sterownika i zaczął wypełniać zadanie, do jakiego go Robert zmontował z modułów szybkiego języka programatora: mnożyć się. Sterownik nie bronił się przed informacją przysyłaną od swego użytkownika, to przecież byłoby absurdalne. Nikt nie wkłada we własny program bomby logicznej.

Chyba że chce, aby zmuszone do obsługi coraz bardziej zablokowanej pamięci procesory działały wciąż wolniej i wolniej, pod coraz większym przeciążeniem, zmuszane do emulacji pamięci wirtualnej, aż zaalarmowany tym program ratunkowy przeładuje sterownik, uruchamiając na czas ponownego zainicjowania jego pracy procedurę awaryjną UPS-u. UPS zaś, zgodnie ze swoim przeznaczeniem, przerwie sesję i gdziekolwiek się w danej chwili znajduje użytkownik, zwinie do siebie jego Nić najszybciej, jak to możliwe bez wstrząsu gwałtownej utraty kontaktu ze środowiskiem.

Z bijącym sercem czekał na tę chwilę, ale choć kisiel wciąż gęstniał, nic się nie działo. Ksiądz skończył i zszedł z mównicy, w grobowej ciszy, odprowadzany złośliwymi uwagami i wściekłym spojrzeniem Prymasa. Zakłopotany sekretarz pani prezydent przepraszał wylewnie za ten incydent i zapraszał na dalszą część uroczystości do głównej sali, gdzie zostanie podpisany akt Gwarancji.

Spróbował się poruszyć; szło topornie, ale jednak szło. Z przerażeniem stwierdził, że otaczający go kisiel przestał gęstnieć. Czy może mu się zdawało?

Fala gości, ruszająca do otwartych drzwi, utknęła nagle, od przodu doszło do jakiegoś zamieszania, jakby coś zatarasowało nagle drogę. Ale każda z kamer, przez które go przerzucał program, była zbyt daleko, by dać dobre ujęcie. Zdawało się, że ktoś rzucił się pod nogi generałowi-gubernatorowi. Może zresztą nie; obraz drgał w zamieszaniu, na ścieżce dźwiękowej podniesione głosy zlały się w niewyraźną plamę. Tak czy owak, nie nadawało się to do pokazania i realizator wykorzystał tę chwilę na reklamy.

Nie miał zresztą do tego głowy. W chwili, kiedy straż pałacowa wyciągała posła Suchorzewskiego z kłębowiska nóg w drzwiach wielkiej sali, złote litery wybiły przed oczami Roberta informację o uruchomieniu procedur awaryjnych i w chwilę później wszystko dookoła pociemniało i z jękiem zapadło się w sobie, by na długie sekundy ustąpić miejsca nicości.

*

Znów miał przed oczami tak dobrze znajome okna głównego interfejsu. W rozpiętym na ich tle prostokącie komunikat o awaryjnym przerwaniu sesji przez UPS migotał w rytm wiercącego uszy buczka alarmu. Poruszył lekko palcami zarządzając zakończenie sesji. Sterownik zasygnalizował zdezaktywowanie wytłumienia impulsów rdzeniowych i po kilku sekundach Robertowi zaczęło wracać czucie własnego ciała. Znowu siedział w fotelu, w swoim fotelu, przed biurkiem, we własnym pokoju.

Odetchnął ciężko, ściągając z głowy hełm i odkładając go na podłogę obok fotela. Potem sięgnął do karku i oderwał od niego gumową przylgę. Skóra pod nią swędziała nieznośnie. Drapał ją, wycierając palcami śliską, galaretowatą pastę, którą był wysmarowany na karku. Przylgę odłożył na podłogę obok hełmu; był zbyt wyczerpany, aby ją w tej chwili czyścić.

Wyciągnął w górę ręce i przeciągnął się gwałtownie w fotelu, aż odrętwiałe po godzinach bezruchu kości zachrobotały w stawach, a kręgosłup odezwał się przynoszącym ulgę chrupotem. Odetchnął i powtórzył to, wyginając grzbiet, jakby chciał go złamać, i wpierając rozprostowane nogi w podłogę z siłą, która powinna pozwolić im przebić klepkę i skryty pod nią beton na wylot. Napinał i rozluźniał mięśnie ud, pośladków, brzucha i grzbietu, w wyuczonej kolejności, aż wreszcie z westchnieniem opadł na fotel.

Fizycznie nie odczuł po tym wielkiej ulgi. Odczuwał ją za to na duchu. Była tak wielka, że nie bardzo potrafił czuć cokolwiek innego. Była dość wielka, by przytłumić świadomość, że jego sytuacja nie jest ani odrobinę lepsza niż przed kilkoma godzinami. Ale tu, pod osłoną wszystkich swoich rzeczy czuł się bezpieczny. Mógł teraz lizać rany i obmyślać następne kroki.

Podniósł się wreszcie z fotela, sięgnął za plecy, aby chwycić palcami i odlepić przepoconą koszulę. Marzył o odrobinie koniaku, którego butla oczekiwała na specjalne okazje w barku w salonie. Poczłapał tam na sztywnych nogach. Za oknem zapadł już zmierzch. Zapalił światło, ale pomimo to miał wrażenie, że w mieszkaniu jest jakoś nienormalnie ciemno; mrugał oczami i przecierał je, lecz to wrażenie nie mijało.

Otworzył barek, drżącą ręką wydobył z niego szklaneczkę, potem butelkę. Napełnił szkło.

Nie, z mieszkaniem było wszystko w porządku. To było coś takiego, jakby ciemniało mu przed oczami. Czuł się słaby i jakoś ospały, ale to było zrozumiałe, nerwy, odreagowanie przeżyć kilku ostatnich godzin. Tylko skąd ten cień, zmuszający do ciągłego mrużenia oczu?

Miał właśnie zamiar rozsiąść się wygodnie na fotelu i ze szklaneczką w dłoni zebrać wreszcie rozbiegane myśli, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.

Pomimo całego zmęczenia, jakie odczuwał, niemal do nich podbiegł. Potrzebował teraz Wiktorii. Potrzebował jej dotyku, głosu. Otworzył drzwi, uśmiechnięty, pełen ulgi, nie mogąc się już doczekać chwili, gdy poczuje ją w swych objęciach.

Stał nieruchomo, a uśmiech spływał mu z twarzy. To nie była Wiktoria. Za drzwiami stał Brzozowski.

– Cóż, zdaje się, że muszę z tobą porozmawiać. To nie potrwa długo – oznajmił i nie czekając na zaproszenie wpakował się do przedpokoju. Robert czuł, że powinien zaprotestować, ale w tej chwili było już na to za późno. Zdobył się jedynie na odruch, by powstrzymać go gestem, gdy próbował wejść głębiej, i wskazać kapcie.

57
{"b":"100770","o":1}