Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wiedział, że nie wolno mu tego zrobić. Nie wolno mu nawet raz zerknąć na ekran, bo na pewno było właśnie tak, jak Siwawy mówił.

– Wierzę panu – odrzekł, starannie omijając ekran wzrokiem.

– Nie. Nie wierzy pan. Oczywiście, że pan nie wierzy. Ale przekona się pan, w najbardziej niespodziewanej chwili.

Nie odwracał notebooka z powrotem. Robert bronił się rozpaczliwie przed tą myślą, ale z wolna opanowywała go irracjonalna pewność, że tej nocy Wiktoria będzie zasypiać sama w pustym łóżku.

– No więc, jak to jest, dlaczego wtedy się nie spotkaliśmy? Dlaczego dopiero dzisiaj, po tylu latach?

– Niech pan da spokój z tymi zagadkami. Nie wiem. Proszę mówić.

– Nie chce pan zgadywać. Szkoda. Byłem ciekaw. Może by pan powiedział tak: “Gdybyśmy rozmawiali wtedy, i tak nic by do mnie nie docierało”. Prawda, byłoby tak? Pan wtedy wierzył, jak wszyscy tacy chłopcy. Za swoich idoli dałby się pan pokroić i ugotować żywcem. Oni byli święci i walczyli o Polskę. A ja byłem sługus sowieckiego imperium, które pana niewoliło. A Polska była – rozłożył szeroko ręce, wznosząc wzrok ku górze – a Polska była, Boże mój, jaka wspaniała. Dla tej Polski był pan gotów zrobić wszystko, całym swoim gorącym serduszkiem.

Wytrzymał spojrzenie Siwawego przez kilka sekund, a potem opuścił oczy, by go nie zdradziły. Wzrok Roberta zabłądził na wyświetlacz notebooka i zanim zdążył go odwrócić, pochwycił charakterystyczny układ graficzny interfejsu bazy danych i kilka nazwisk, splątanych z życiem Tamtego Roberta.

– A teraz, nawet nie muszę zgadywać. Już pan to przecież odkrył, że to nie byli herosi. Że nie kochali się w Polsce, tak jak pan. Teraz jest pan bezbronny, jak ślimak wyłuskany ze skorupki. I teraz możemy rozmawiać.

Siwawy sięgnął po szklankę.

– Gdybyśmy się wtedy spotkali, to wtedy mógłbym panu powiedzieć tylko dokładnie to samo, co dziś. Że świat jest wypadkową ludzkich interesów i nie ma go co idealizować. Mnie zawsze tacy ludzie jak pan fascynowali. Tak, naprawdę. A miałem możliwość się wam naprzyglądać, jak mało kto. Może mi pan wierzyć. Fascynowało mnie, dlaczego ludzie chcą iść pod prąd historii, pod prąd społecznych napięć. Skąd się bierze ten samobójczy instynkt? I wie pan – Siwiawy ożywił się, nagle zaczął sprawiać wrażenie, jakby dosiadł swego ulubionego konika i w ogóle zapomniał, o czym i po co jest ta cała rozmowa. – Okazało się, że to jest bardzo proste. Jesteście ludźmi, którymi rządzi pierwsze uczucie. Pierwsze prawdziwe wzruszenie, jakiego doznaliście w życiu. Ten moment, kiedy człowiek nagle poczuje w sobie tę… jak to nazwać? Wzniosłość? Sprawę? Coś mu drgnie w duszy i na całe życie jest już niewolnikiem tej chwili. Pan to musiał poczuć w jakimś kościele. 11 listopada? 3 maj? Pamięci ofiar Katynia, Powstania Warszawskiego czy czegoś tam jeszcze. ZOMO pod kościołem, Boże coś Polskę i sam Wszechmogący osobiście pomiędzy ludem swym. I już, jeszcze jeden wpadł po uszy. Trafiony, zatopiony. Ja to sobie potrafię wyobrazić, uwierzy pan? A niech pan tak pomyśli: inne czasy, inna rodzina, jakieś małe, zawszone miasteczko. I nie kościół, nie Katyń, tylko czerwone szturmówki, gdy naród do boju, walka o postęp i szczęście ludzkości, pierdoły…

Siwawy westchnął i znowu przez długą chwilę wiercił wzrokiem w jego twarzy, podziwiając swą robotę.

– Dla mnie to to samo, dokładnie. Wszystko zależy, gdzie się pierwszy raz w życiu naprawdę wzruszycie. Jesteście tacy sami idioci, identyczni. Pożyteczni w sumie, ale idioci. Tacy, co zawsze robią rewolucje i potem pierwsi padają ich ofiarą. – Odczekał chwilę. – A czasem gorzej. Czasem pewnego dnia uświadamiają sobie, że zmarnowali życie. Zamiast obracać dziwki i robić kasę, walczyli za sprawę, a okazało się, że tylko napchali forsą różnych cwaniaczków. Już pan to sobie uświadomił, czy musimy jeszcze z tą rozmową poczekać? Postanowił pan milczeć, prawda?

Tak. Robert postanowił milczeć.

– Może ja się mylę? Niech pan się w wolnej chwili zastanowi: dlaczego pan nie może się uwolnić od tego swojego pierwszego wzruszenia? Dlaczego pan musiał odejść z Belwederu, wcale nie wiedząc, że trafi tutaj, zrezygnować z kataryniarstwa, z pieniędzy?

– Pani prezydent nie jest w moim typie. Po prostu.

– Och, jakie słodkie kłamstewko – uśmiechnął się Siwawy, wydymając usta, jakby przekomarzał się z dzieckiem. – A tamten był w pańskim typie? Sam pan mówił, że temu człowiekowi o nic w życiu innego nie chodziło, tylko żeby grać. Grać sobie ludźmi w klipy. Podrzucać ich i podrzucać, napuszczać na siebie, raz wesprzeć tego, raz tamtego… Powinien pan go znienawidzić. Właśnie jego. A nie czepiać się tej biednej kobiety.

– Za co bym go miał nienawidzić? – spytał ciężkim głosem Robert. – Chcieli go ograć, on się nie dawał. Nauczył się, że każdy, kto jest w pobliżu, chce go oszukać, załatwić, podjechać na jego grzbiecie i kopnąć w tyłek. Bo zawsze wszyscy go mieli za robola, którego można użyć. To jest cała tajemnica, jeśli jeszcze kogoś ona interesuje. Wpędzili go w paranoję, po prostu.

A jednak Siwawy się mylił, myślał jednocześnie. Do Belwederu trafił nie z żadnej innej przyczyny, tylko dlatego, że był tam jego kumpel. To znaczy: dlatego, że on, Robert, był w notesie tego kumpla. Tak w Polsce było. Wakuje stanowisko, trzeba ułożyć listę wyborczą, obsadzić bank, ministerstwo, Kancelarię, wysłać kogoś na zagraniczne stypendium – patrzymy w notes. Spółki, partie, departamenty, wszystko powyrastało z notesów. Dlatego się znalazł w monitoringu; to, co myślał o panu prezydencie, nie miało żadnego znaczenia. I dlatego został kataryniarzem: Stefek, Rysiu, Zdzisiu, jest tu taki kurs, nie macie jakiegoś naszego człowieka ze smykała do komputerów?

– Poprawka – Siwawy uniósł w górę palec. – To ich pan powinien nienawidzić. Prawda? Pan wie, o kim myślę. Dałby się pan za nich pokroić. Wyniósł ich pan, z całą kupą podobnych sobie idiotów, do władzy. A co oni wtedy? A oni wtedy wam pokazali wała. Powiedzieli: dość. W tym miejscu tramwaj się zatrzymuje. Dołączamy do sitwy i od tej pory to już jest także nasza sitwa. A wy albo przyjmujecie reguły gry, albo stajecie się od dziś naszymi wrogami.

– Tak, ma pan rację. Powinienem ich nienawidzić. Kiedyś nienawidziłem. Ale potem doszedłem do wniosku, że właściwie nie mogę mieć pretensji. To myśmy sobie wymyślili, że to bohaterowie. Znaliśmy tylko ich nazwiska i to, że komuniści wsadzali ich do więzień i opluwali w “Trybunie”. Resztę już sobie wymarzyliśmy sami.

– A to byli tylko tatusiowi synkowie – uśmiechnął się szeroko major. – Zbuntowani przeciwko tatusiom, ale przecież nie aż tak, żeby chcieć ich skrzywdzić.

Siwawy odsunął się na oparcie fotela, w którym na co-dzień zasiadał prezes InterDaty i przez dłuższą chwilę bawił się w milczeniu szklanką. Niedługo. Tylko tyle, żeby dać Robertowi czas na uświadomienie sobie, że jednak zdołał go wciągnąć w rozmowę.

*

Po odpowiedź na pytanie Siwawego, dlaczego Robert nie potrafił zapomnieć o swych pierwszych wzruszeniach, najprościej było pojechać do małej miejscowości nad błotnistym brzegiem Wisły. Bliskość tego brzegu widać było po rysach, przeszywających ściany starszych domów, po pochyleniu stodół i magazynów. Podmokły, stale osiadający grunt wykoślawiał każde dzieło ludzkich rąk, wykrzywiał i przyginał ku ziemi stawiane z mozołem budowle, jakby na wszystkim chciał zaznaczyć upływ czasu.

Udało mu się to zwłaszcza na miejscowym cmentarzu, gdzie chyba żaden z krzyży, porastających schodzący łagodnie ku Wiśle stok, nie zdołał zachować pionu. Nawet te drogie, kamienne, wsparte na zeszlifowanej tablicy, grubej płycie i cementowym postumencie prędzej czy później musiały pochylić się w hołdzie dla mijających nieubłaganie dni i lat.

Pod takim właśnie pochylonym przez czas kamiennym krzyżem spoczywał Ojciec Kataryniarza.

Ale choć minęło już wiele lat, odkąd został zamknięty w dębowej skrzyni i nakryty marmurową płytą, władza, jaką sprawował nad swym synem, nie zmniejszała się. Przeciwnie. Rosła. Z martwym ojcem nie można już dyskutować, pozostaje niezmienny w swych wyrokach, dokładnie co do słowa takich, jakimi zapadły w pamięci, gdzie przychodziło szukać ich rozpaczliwie w ciężkich chwilach.

34
{"b":"100770","o":1}