Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jeśli Robert mógł mieć do kogoś pretensje, to powinien mieć je właśnie do ojca. Że zmusił go, by taki właśnie był, że od małego nabijał mu głowę Somossierami i klasztornymi górami, że kazał mu wychowywać się wśród Wołodyjowskich i Chrobrych, palić świeczki wpuszczonym w kanał powstańcom i mordowanym strzałami w potylicę akowcom, klękać na rocznicowych nabożeństwach, przechowywać legionowe odznaki dziadka i pamięć o jego więzieniu, o rozkułaczaniu i ruskich rządach w czterdziestym piątym – słowem, że wszczepił mu najgłębszą, niewypowiedzianą i wstydliwie ukrywaną miłość do tego wszystkiego, co Szczepana Mirka, Literata, podrywało dreszczem furii. Powinien mu wyrzucać, że pchnął go na tę drogę, że nauczył go tysiąca przeszkadzających w życiu rzeczy i tylko nie powiedział jednego: po co. Po co to wszystko, co z tego przyjdzie jemu, światu, czy, jak to powszechnie mawiano, “temu krajowi”.

Ale nie potrafił mieć o to żalu. Poza wszystkim, najbardziej niezwykłe nawet dla niego samego było to, że Ojciec nigdy niczego mu nie nakazał. Nigdy go do niczego nie zmusił. Nie dał mu szansy na bunt, którego pewnie miał w duszy pod dostatkiem, by, jeżeli inaczej by się ułożyło, stanąć staremu okoniem i pójść swoją drogą. Ale jego stary, tak zdawałoby się poczciwy i niewprawny w międzyludzkich rozgrywkach, wiecznie okpiwany i oszukiwany przez całą tą bandę biurew i partyjniaków, z którą musiał się co dnia użerać i która skróciła mu życie -ten jego poczciwy stary okazał się tak przebiegły, że nie dał synowi najmniejszego ruchu, podporządkował go sobie bez reszty, całkowicie. Nie krzykiem ani biciem, choć, oczywiście, zdarzyło mu się sięgać po pas i Robert musiał potem przyznać, że zawsze słusznie. Ale nie. Podporządkował go sobie tym niepowtarzalnym, niezwykłym uczuciem, na które ludzka mowa nie zna nazwy, a które istnieć może tylko pomiędzy ojcem a synem.

W każdej sprawie, w każdej sytuacji zdawał się tylko powtarzać mu samym spojrzeniem: synu, pozwól mi być z ciebie dumnym.

Nie ma większego szczęścia na świecie niż duma własnego ojca. Niż jego zmęczone, poczciwe oczy i te słowa: mój syn, mój syn. Nie było rzeczy, której Robert nie potrafiłby zrobić, gdyby w zamian jeszcze choć raz mógł poczuć dłoń Ojca na ramieniu i usłyszeć te słowa.

Nie narzucał mu wielkich zadań. Nie stawiał wymagań, które mogłyby przerazić i załamać. Był tylko z niego dumny, jeśli zrobił coś dobrego, i tym zdobył sobie na syna większy wpływ, niż jakimikolwiek rozkazami. Kiedy Robert wydrukował swój pierwszy tekst, Ojciec wykupił gazetę ze wszystkich okolicznych kiosków. Kiedy opowiadał o swoim dniu, kiedy zdawał egzaminy, i kiedy przynosił do domu pochwały w dzienniczku, kiedy zarobił pierwsze pieniądze i kiedy z radia sami zgłosili się go namawiać do pracy, i kiedy po raz pierwszy przyprowadził do domu Wiktorię – zawsze mógł liczyć na ten błysk aprobaty w szarych, zmęczonych oczach, na znak ojcowskiej dumy. Nic na świecie nie było ważniejsze. Jeśli w którymś momencie ojcowskiej aprobaty zabrakło, albo wydawała mu się mniejsza, wiedział już sam, że trzeba się wysilić, postarać, szukał sposobu, rzucał się do pracy, byle tylko zasłużyć na jeszcze więcej, byle tylko dać Ojcu satysfakcję z syna, a sobie to poczucie spełnienia oczekiwań. Pierwsza rzecz, o której myślał rzucając się w wir wydarzeń, to było, jak Ojciec to odbierze, czy mu się spodoba, czy będzie z tego dumny – och, jak ten stary poczciwiec mógł być aż tak przebiegły, że tak go przenicował, ugniótł w palcach jak wosk na swą wierną, młodszą o trzydzieści parę lat kopię! Nie mógł być aż tak sprytny, musiał to po prostu mieć we krwi, zresztą co to ma za znaczenie -ważne, że Robertowi wystarczyło do dziś pomyśleć o Ojcu, a znów stawał się bezbronnym, zdanym na niego małym chłopcem i choć minęło tyle lat, natychmiast czuł jak pod krawędzią powieki wzbierają ciężkie, gorzkie łzy, bo ponad te szczęśliwe chwile przebijał w pamięci moment, gdy nagle to stare, poczciwe serce eksplodowało mu w piersiach i Ojciec opuścił go w jednej chwili, tak nagle, że Robertowi nigdy nie udało się do końca otrząsnąć z szoku.

Zdawało się, że Ojciec nie miał w sobie żadnej z tych cech, które mogą człowieka uczynić w oczach syna bohaterem. Nie był ani wodzem, ani wojownikiem, nie zdobył sławy, nie zrobił kariery, nie dorobił się pieniędzy. Wiedział, że dla ludzi, którzy wierzą w to, w co on wierzył święcie, dla ludzi, którzy brzydzą się kłamstwem, lizusostwem, podłością, wszystkie stanowiska powyżej kierownika budowy będą w “tym kraju” na zawsze zamknięte -i godził się zapłacić tę cenę za swoją wiarę i swoje obrzydzenie.

Potem, kiedyś, Robert spotkał człowieka, który studiował razem z Ojcem i dowiedział się, jak to wyglądało: Ojciec wkuwał wszystko na pamięć, z chłopską zawziętością i uporem. Nie był specjalnie zdolny. Był uparty i niezmożony jak wół, i takie miał życie: sześćdziesiąt lat nieustannej orki, twardego, mozolnego wspinania się do celu. Syn rozkułaczonego, sanacyjnego sołtysa, rzucony we wrogi świat, za cel postawił sobie tyle, żeby wywalczyć swoje miejsce w życiu, mieć żonę i wielu synów, zarobić na nich, posłać ich na studia i patrzeć z dumą, jak rosną. I osiągnął to, kosztem codziennej, twardej orki, ciągnął ten wózek, coraz bardziej zmęczony, i kiedy przychodził po pracy, zasypiał zaraz na fotelu, głowa opadała mu do tyłu, męczył się, ale nie chciał się położyć, nie chciał się przyznać, że jest już aż tak zmęczony. I jeszcze miał tylko tyle siły, żeby uczyć Roberta tej staroświeckiej, zapomnianej już wiedzy, co to jest Ojczyzna. A kiedy Jaruzelski wyprowadził przeciwko tej Ojczyźnie czołgi na ulice, przejął się tak, że w końcu musiał iść do lekarza. Schował wyniki badań, i wtedy, i potem, nie chciał za nic iść do szpitala, nie godził się na bezradność, na zniedołężnienie, nie przyznawał się do niczego, tylko ciągnął, ciągnął pod górę, z tą swoją niezmożoną, chłopską zawziętością, aż biedne stare serce nie wytrzymało tego wysiłku i pękło niczym stara dętka – i odszedł w jednej chwili jak ścięte drzewo, jak pewnie chciał umrzeć, skoro już było trzeba. I pozostała tylko ta marmurowa płyta i pochyły krzyż, gdzie Robert z rzadka, gdy mógł sobie pozwolić na wyjazd z miasta, tkwił nie potrafiąc zrozumieć, że Ojca już nie ma. Jakby to było wczoraj.

Ogarniała go zimna furia, ilekroć pomyślał, że gdyby to się stało gdziekolwiek indziej, w jakimkolwiek cywilizowanym kraju, Ojciec w najlepsze żyłby do dziś. Zrobiliby mu bypass, usunęli tętniaka, zaszyli, to nie była trudna operacja. Tylko nie tu, nie dla bezpłatnej i powszechnej służby zdrowia, największej ze zdobyczy socjalizmu. I Robert wiedział, że tak naprawdę jego Ojciec nie umarł na serce, tak naprawdę umarł na socjalizm.

I to była pierwsza pozycja w długim, długim rachunku, który miał czerwonym do wystawienia Tamten Robert, przed wszystkim innym. Gdyby Ojciec miał naprawdę być z niego dumny, i jeszcze raz kiedyś tam, gdy już się spotkają, położyć mu rękę na ramieniu, musiałby umieć ten rachunek zamknąć i wyrównać.

Nie potrafił tego. Nie umiał znaleźć winnych. Wszystko jakoś się rozpłynęło, cały świat, cegiełka po cegiełce, obrócił się przed jego oczami, pokazując tę drugą, oślizłą od gówna stronę, wszyscy naraz pozamieniali się czapkami, zginęło dobro i zło, a jego gniew zatonął w tym gnojowisku i zgasł z sykiem. Zrozumiał, że po prostu inaczej być nie mogło, że taki był wyrok ślepych bogów, którzy rządzą losami narodów. Zabrakło mu siły, zabrakło wiary, pozostał tylko żal, ból, rozpaczliwe powtarzanie sobie, że przecież, co on może, co on może zrobić sam, i gorzka świadomość, że nie dał rady wyrównać tego rachunku, że zawiódł i na pewno nie zasłużył na ojcowską dumę.

*

– Widzi pan? – ciągnął Siwawy. – Na świat nie ma się co gniewać. A na ludzi tym bardziej. Tak naprawdę robią tylko to, co logicznie wynika z ich położenia, sytuacji, lepiej lub gorzej uświadamianego grupowego interesu. Ubierają to w różne słowa, dopisują do swych zachowań różne wzniosłe ideologie, ale co tak naprawdę pod nimi tkwi? Instynkty. Idealiści są tolerowani, kiedy dostarczają komuś alibi, pozwalają myśleć, że nie, wcale nie jest tak, że my chcemy dogodzić sobie kosztem innych, my to wszystko tak w imię dobra i szczęścia, proszę, nasz prorok to potwierdza. Aż prorok zacznie marudzić i naprzykrzać się, wtedy go w łeb i pod buty.

35
{"b":"100770","o":1}