W istocie Szczepan Mirek, Literat, zasłużył sobie na te triumfy szczególnego rodzaju talentem. Był to talent przeczucia, z której strony wiatr zawieje. W początkach kariery nie na wiele mu się to wprawdzie przydało. Przewidzieć kierunek wiatru nie było wtedy trudno i wśród szmacących się na potęgę twórców kultury Szczepan Mirek, Literat, był tylko jednym z wielu, w ostatnim szeregu, ot, takim od wypisywania włazidupskich biografii czerwonych świętych. Wydawało się, że zostanie takim na zawsze, bo szmacili się wówczas pisarze i poeci całą gębą, wielcy artyści, którzy mogli rzucić komunie pod nogi sławne nazwiska i międzynarodowe koneksje, gdy on miał do zaoferowania tylko swe drewniane pióro, psią wierność i gotowość kapowania Firmie, co który z kolegów literatów mówił podczas zagranicznych wojaży. Ale oprócz swego talentu Szczepan Mirek, Literat, miał także cierpliwość. Więc strugał swoje tendencyjne opowiastki z łopatologicznymi morałami, rutynowe donosy na kolegów literatów i włazidupskie biografie czerwonych świętych, aż ci lepsi pozapijali się na śmierć, aż ich pozagryzały sumienia lub po prostu powysiadały im bebechy, a komuna zmarniała i wyczucie wiatru kazało raczej dołączyć do zbuntowanych tatusiowych synalków i robić za opozycjonistę, przy okazji zresztą nadal kapując Firmie.
Wtedy Szczepan Mirek, Literat, dokonał swego epokowego odkrycia, jakim była współodpowiedzialność Polaków za okropności drugiej wojny światowej, z holocaustem na czele. Nie przeceniał poziomu Polaków na tyle, aby to odkrycie objawiać im samym, ale załatwiwszy sobie druk w Niemczech Zachodnich objeżdżał je, miasteczko po miasteczku, ze swą książką w ręku, zaglądał do każdej redakcji, do każdego uniwersytetu i chociaż rzecz czytała się marnie, to sama teza, że Niemcy nie byli jedynymi winnymi, a co więcej, Niemcy już się ze swej winy rozliczyli, a Polacy jeszcze nie – tak, ta teza znalazła w Niemczech zrozumienie, tym bardziej, że wystąpił z nią Polak.
I tak człowiek, który dotąd dorabiał sobie przyrządzaniem dla gazet notek, że sto trzynaście lat temu urodził się albo czterysta siedemnaście lat temu umarł, odnalazł wreszcie swą drogę do sławy, a co więcej: odnalazł swe życiowe powołanie. A tym jego powołaniem było właśnie walczyć z tą Polską, która nigdy niczego dobrego mu nie dała, bo nawet pisarskie laury uznała dopiero, gdy przywiózł je z Zachodu, i jeszcze musiał je potwierdzać psią wiernością wobec każdej kolejnej przewodniej siły narodu. Z tą Polską, ciemną, czarnosecinną, szowinistyczną, tępą, antysemicką, zapyziałą, dewocką, kołtuńską, zaściankową, archaiczną, fanatyczną, zacofaną, obskurancką, zapijaczoną, obłudną, kułacką, klerykalną, głupią, ksenofobiczną, złodziejską, och, mógłby tak godzinami; im był starszy, tym łatwiej porywało go to uniesienie, starczyło, żeby tylko pomyślał o tych szabelkach, o tej nieudaczności, bohaterszczyźnie, a tych małowankach-wycinankach, kolorowych pasiakach i brudzie, o tym ciemnogrodzie, i aż się unosił, aż się zaperzał z zapału, żeby tak ten ciemnogród raz jeszcze wziąć pod fleki i dokopać, zadeptać, zniszczyć, urwać łeb i wdeptać w glebę i jeszcze obszczać na odchodne, a gdy już to zrobił, to czuł się naprawdę jak prawdziwy wielki wojownik, jak godny następca Norwidów i Gombrowiczów, i wtedy właśnie najlepiej mu się udzielało wywiadów.
Tego wieczora, był pewien, też nie obejdzie się bez wywiadów, bo kiedy wygłosi swą miażdżącą i bezlitosną krytykę polskich narodowych wad, które dzięki pomocy świata przechodzą na szczęście z wolna do niechlubnej przeszłości, więc kiedy ją wygłosi, na pewno każdy dziennikarz będzie chciał mieć w relacji jeszcze to jedno-dwa zdania autorytetu moralnego specjalnie dla jego gazety czy rozgłośni. Więc w szlafroczku, przy porannej kawusi Szczepan Mirek, Literat, obmyślał owe jedno-dwuzdaniowe komentarze, pociągając papierosa i napawając się tekstem swej przemowy, którą wygłosić zamierzał przed ambasadorami, panią prezydent i całą elitą władzy. I przy tym wszystkim, wbrew pozorom, wcale nie był syty swej sławy ani wielkości, nie, wciąż jeszcze było mu mało wywiadów, recenzji, występów w telewizji, rzucał się wręcz na każdą okazję, by raz jeszcze zachłysnąć się kadzidłem, by nasłuchać się peanów na swoją cześć, jakby w głębi duszy czuł ich czczość i fałszywość, albo wybierał się już opuścić ten świat – zresztą jedna cholera wiedziała dlaczego.
Cholera, gdyby można ją o to zapytać, wyjaśniłaby tę sprawę bardzo prosto: spróbujcie przez czterdzieści lat patrzeć, jak inni zabierają wam sprzed nosa wszystko, ale to wszystko, zagraniczne wyjazdy, panienki, nagrody, wspólne fotografie z sartrami, a potem dorwijcie się do tego, gdy już czysto biologiczne względy nie pozwalają się nacieszyć sukcesem tak jak niegdyś – a nie będziecie zadawać głupich pytań.
*
– Rozumiesz, problemem sieci nie jest kodowanie danych, ich niedostępność, tylko ich ogrom – ciągnął swój wywód Robert, podczas gdy pani prezydent modelowano fryzurę przed wieczorną uroczystością, a prezes Siciński przemawiał u stóp spiżowego króla. – Żadne indeksy nie są już w stanie opisać nawet dziesiątej części tego, co masz w jednej tylko wyspecjalizowanej podsieci samego tylko ScienceNetu, dajmy na to medycznej. Potrzebujesz indeksów do indeksów, a i w nich można się poruszać tylko dzięki specjalnym indeksom jeszcze wyższego rzędu. Gdybyś chciał to przeszukiwać stukając w klawisze i patrząc w ekran, nie miałbyś już czasu na nic innego.
Robert zapytany o to nie umiałby wyjaśnić, dlaczego podał akurat taki przykład, ale zadecydował o tym fakt, że kilka miesięcy temu robił zamówiony researching dla firmy przygotowującej prognozy rozwoju rynku medycznego, na podstawie których inne firmy przygotowywały potem wskazówki do strategicznego inwestowania na tym rynku dla jeszcze innych firm; była to przyjemna praca, w przeciwieństwie do rządowych chałtur, dowiedział się przy jej okazji mnóstwa fajnych rzeczy, których nawet nie przeczuwał, a właśnie to było w tej robocie najlepsze, poza samymi komputerami, że człowiek stale dowiadywał się czegoś nowego.
– I nigdy cię nie korciło wejść do jakiegoś zabezpieczonego zbioru?
– Na pewno nigdy bym sobie nie pozwolił na łamanie zabezpieczeń wprost. Wykluczone. No, gdyby bardzo mi zależało, to poszukałbym wejścia inną drogą. Ale nie zdarzyło mi się, żebym tego potrzebował.
– A powiedz – Andrzej westchnął ciężko, myśląc z coraz większym niepokojem o nieuniknionej konfrontacji z Rodakiem. – Zabezpieczenia. Na przykład, mam bazę danych. Taką zwykłą, na komputerze osobistym. Nie chcę, żeby ktokolwiek do niej zaglądał. I co?
– Tracisz czas. Ale jeśli chcesz, to nie włączaj komputera do sieci. A jeśli już, nie zapisuj danych na twardym dysku, tylko na osobnej dyskietce i chowaj ją na noc do szuflady. Najlepiej po prostu pracuj bezpośrednio na dyskietce, nie na twardym, bo nawet to, co stamtąd wymażesz, jeśli nie zrobisz tego specjalnym programem, da się potem przez długi czas odczytać.
– Ale jeśli już jestem podłączony do sieci? Jakieś zabezpieczenia, blokady, hasła?
Robert uśmiechnął się powtórnie, kręcąc głową.
– To jest tak, jak z zabezpieczaniem mieszkania przed włamywaczami. Każdy zamek może zostać otwarty, jeśli tylko weźmie się do tego odpowiedniej klasy fachowiec. Chroni cię tylko fakt, że prawdopodobieństwo, by twoje drzwi zainteresowały akurat takiego fachowca, jest znikome, a zwykłego oprycha goni policja…
– Albo i nie.
– Albo i nie, w każdym razie, na takiego solidny zamek wystarczy. Z danymi jest tak samo. Rozumiesz: w dzisiejszych czasach każde nie autoryzowane wejście to ryzyko. Robią to wyłącznie ludzie, którzy dobrze sobie to ryzyko skalkulowali. Wywiady, na przykład. Ani ty, ani ja się z takimi ludźmi nie spotkamy, i nasze szczęście.
– A wojsko, policja? Mógłbyś, teoretycznie, wejść do nich ze swojego biura?
Robert sięgnął po serwetkę, żeby naszkicować najczęstszy sposób włączania specjalnych podsieci do ogólnodostępnej części systemu.