– Bomb logicznych?
– Taki rodzaj programu, mnoży się i mnoży, aż zablokuje całą pamięć operacyjną. Parę lat temu jednemu cyferowi udało się tym sposobem zawiesić na cztery godziny sieć policyjną w Hamburgu.
– Taa… – mruknął Andrzej, zapisując na wszelki wypadek: “Sieć policyjna, zawieszenie, Hamburg”. – Tylko że z naszą sprawą to to chyba nie ma nic wspólnego.
– Mówiłem – skinął głową Robert.
*
Charles Frangois Dumoriez, sekretarz warszawskiego przedstawicielstwa Komisji Wspólnot Europejskich, czuł się jak gdyby rozmawiał z istotami z innego świata. Naturalnie niczym tego nie dawał po sobie poznać.
– Zachód chce wam pomóc, panowie – oznajmił swoim gościom. – Oczywiście, nie jestem upoważniony, aby takie zapewnienie złożyć wam oficjalnie. Możecie mi jednak wierzyć, że całkowite pozostawienie Polski w rosyjskiej strefie wpływów nie leży w naszym interesie. Musicie tylko zrozumieć, że w tej chwili nie możemy wejść w dyplomatyczny konflikt z Rosją. Musicie najpierw dokonać czegoś, co przekona opinię publiczną naszych krajów o determinacji Polaków w staraniach o integrację ze strukturami zachodnioeuropejskimi. Nie możemy wam pomóc, dopóki wy nie pomożecie sobie samym. Musicie podjąć jakieś radykalne, spektakularne działanie.
Sześciu przywódców Zjednoczonego Obozu Katolicko-Patriotycznego przyjęło te słowa poważnym kiwaniem głowami.
W dniu podpisania Gwarancji Społecznych, związanej z nim wizyty w Polsce sir Camemberta i wydawanego przezeń koktajlu siedziba przedstawicielstwa wypełniona była po brzegi zamętem, w którym goście Dumorieza mieli szansę nie rzucić się w oczy. Przyjmował ich w niewielkim gabinecie, przylegającym do głównego hallu. Gabinet służył zazwyczaj do spotkań nieformalnych, mimo tego jednak – lub może właśnie dlatego – pod ciężkimi, płóciennymi tapetami oplatały go sieci antypodsłuchowego tempestu, a umieszczone we framugach drzwi detektory sygnalizowały dyskretnie, jeśli przy którymś z wchodzących wykryły zamknięty obwód elektryczny.
Dumoriez nazwał to w sporządzonej dla swoich zwierzchników notatce “rozmową sondażową”. Zawiadomił przywódców ZOKP przez posła Suchorzewskiego, iż chciałby jeszcze przed rozmową z sir Camembertem poznać ich opinię co do konsekwencji aktu Gwarancji Społecznych dla polskiej sceny politycznej oraz przewidywanych przez nich scenariuszy wydarzeń. Przywódcy Obozu dalecy byli w tej kwestii od zgody. Jak zresztą w większości pozostałych.
– Myślę, że pan się z nami zgodzi – odezwał się wreszcie głębokim, poważnym głosem jeden z prezesów klubu parlamentarnego ZOKP, o wyglądzie siwiejącego borsuka – że dzisiejszy dzień przybliża chwilę patriotycznego zrywu.
– Rozumiem panów punkt widzenia – zgodził się dyplomatycznie Dumoriez. – Ale zapowiadacie ten zryw już od dość dawna. Wciąż powtarzacie, że Polska powstanie. Ale wciąż pozostajecie w opozycji, bez wpływu na władzę.
– Niech pan nie zapomina – wtrącił się drugi z prezesów, w średnim wieku, o twarzy, która po prostu skazała go na karierę polityczną działacza chłopskiego – że ZOKP kontroluje większość samorządów w kraju. Na prowincji liberałowie i socjaldemokraci praktycznie się nie liczą.
– Wiem o tym. To jest podstawa dla jakiejś działalności. I tego panowie, po was oczekujemy. Pozwólcie zapytać: czy akt Gwarancji to dla was początek, czy koniec?
– Początek, zdecydowanie początek – oznajmili niemal chórem.
– Polacy przekonali się, że mogą wygrać z tą lewicowo-liberalną mafią – powrócił do głosu Siwy Borsuk. – I to nie pójdzie na marne, niech mi pan wierzy, panie Dumoriez! Jeszcze dzisiaj, będzie pan mógł zobaczyć, zakłócimy nieco tę cukierkową uroczystość, wyreżyserowaną w Pałacu.
– Ale przecież – zauważył Dumoriez – w tej chwili polski pracownik zyskał zdobycze socjalne przekraczające nawet to, co przewidują karty socjalne Unii. Czy mimo wszystko sądzicie, że zdołacie poderwać go do dalszej, hm… dalszej walki?
– Panie Dumoriez – odezwał się kolejny z prezesów o ogorzałej, twardej twarzy i siwiejących, sumiastych wąsach. Mimo iż zbliżał się już do sześćdziesiątki, zachował atletyczną budowę ciała i wyprostowaną postawę. – Kto wygrywa, ten się nie zatrzymuje. Kto wygrywa, ten przyspiesza. Tym bardziej, im chętniej przeciwnik ustępuje.
– Może pan nam wierzyć. Powtórzymy sierpień jeszcze raz – zapewnił jeszcze jeden z przywódców.
– Tak, ludzie widzą to złodziejstwo, wszystkie te prze-kręty, na jakie pozwalają sobie rządzący – poparł go ten o chłopskiej twarzy. – I zapamiętują to sobie. Dobrze to pamiętają.
– I to, że są takie partie, niby katolickie i polskie, a ubabrane po uszy – zauważył scenicznym szeptem wąsaty – to sobie też zapamiętują.
– Chyba ma pan na myśli tę swoją zakichaną kanapę, co? Tak słyszałem o jakimś moście pod Modlinem…
– A my słyszeliśmy o imporcie nawozów – przypomniał następny.
– Ależ panowie, panowie – mitygował Dumoriez. Odetchnął głęboko i przybrał zatroskany wyraz twarzy. – Będę z wami zupełnie szczery, panowie. Aż do bólu. We Wspólnotach nie ma jednomyślności co do Polski. Są tacy, którzy mówią: do diabła z tą Polską, to wewnętrzny problem Wszechrusi, nasi podatnicy i tak się już buntują i nie wolno ich obciążać dodatkowym ciężarem. Jak wiecie, ja należę do tych, którzy uważają, że Polska jest częścią Zachodu i po prostu nie możemy jej zdradzić. Powiem panom, że sir Camembert prywatnie podziela to zdanie. Ale ma związane ręce, a wy nie dostarczacie mu argumentów. – Pochylił się ku nim, zniżając głos, choć w oplecionym antypodsłuchowym tempestem pomieszczeniu nie było ku temu za grosz powodów. – Musicie, panowie, jeśli mi wolno doradzić, wstrząsnąć sumieniem Europy. Dokładnie tak.
Wiedział doskonale, że te słowa trafiały w samo sedno.
Jego goście przecież niczego lepszego niż wstrząsanie sumieniami dalekich krajów nie potrafili sobie wyobrazić.
– Mogę was zapewnić, panowie – dodał – że z całą pewnością nie zostawimy was osamotnionych.
Kierowanie warszawskim przedstawicielstwem Komisji Wspólnot Europejskich było dla Dumorieza dziwnym przeżyciem. Wiedział doskonale, jakie interesy reprezentują w tym kraju on i jego ludzie. Wiedział, jakie interesy ma tutaj prezydent-imperator Michaił, co mają tutaj do ugrania Turcy, Arabowie, Amerykanie, Chińczycy. Oni wszyscy też doskonale to wiedzieli i dlatego każdy z nich ugrywał swoje.
Ale choć wysilał umysł, nie był w stanie zrozumieć, w co grają i na co właściwie, poza pomocą Wspólnot, liczą sami Polacy.
*
Co do Szczepana Mirka, Literata, zaproszenie na wieczorną uroczystość właśnie jego nie stanowiło dla nikogo – a już dla niego samego najmniej – żadnego zaskoczenia. Taka uroczystość byłaby po prostu niepełna, gdyby zabrakło na niej kilku słów o pojednaniu, o jednoczeniu i wspólnym marszu, a takie słowa nie byłyby pełnowartościowe, gdyby nie wypowiedział ich do ambasadorów któryś z uznanych autorytetów moralnych. Tak się zaś składało, że Szczepan Mirek, Literat, zajmował pozycję (i strzegł jej zazdrośnie) czołowego autorytetu moralnego w, jak mawiał, tym kraju. Nie było łatwo taką pozycję zdobyć, szczególnie gdy się miało drewniane pióro i potrafiło strugać jedynie toporne opowieści z łopatologicznie wyłożonym morałem, choć na szczęście już mało kto czytał cokolwiek, a krytycy najmniej, polegając raczej na wyrokach zapadających w ich gronie nie wiedzieć jak i kiedy. Tymczasem u schyłku swego w większości nieszczególnego życia Szczepan Mirek, Literat, dostąpił wreszcie wyniesienia na same szczyty. Uwielbiały go starsze panie, zapraszano go, jako autorytet od wszystkiego, do dyskusji w radiu i telewizji, wydawano jego książki w twardych oprawach, w kredowych obwolutach zdobionych reprodukcjami klasyków, recenzowano je bez końca i zawsze na kolanach, adaptowano dla telewizji i teatru, robiono z nim wywiady rzeki, wydano nawet osobną książkę o nim, pełną wspomnień jego znajomych z dzieciństwa i zdjęć -na Mazurach w kajaku, na rowerze, na Giewoncie, na tarasie Domu Pracy Twórczej w Zakopanem, z włosami na głowie, z Orderem Odrodzenia Polski w klapie (nie, to akurat zostało wycofane) – jednym słowem, jego wielkość stała się tak oczywista, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby jej kwestionować. Zresztą musiałby najpierw w tym celu zmęczyć któreś z jego dzieł, co nie było ani łatwe, ani przyjemne.