Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ty, Jeti, weź to zapisz i tam wyślij. Może samochód wygrasz.

– Niby jak?

– No poważnie. Oni tam taki konkurs mają, czytałem w ogłoszeniu. Kto im wymyśli najlepszy scenariusz, znaczy, z taką komputerową panienką, to co miesiąc losują samochód. Spróbuj, na te meble to pewnie jeszcze nikt nie wpadł.

– Eee… – Jeti nie wydawał się zainteresowany karierą pisarską.

– Zresztą, co to za radocha, z komputerem. To tak jakby z fotografią.

– No, to zależy – to znowu Syguś. Musiał się pomądrzyć. – Tak na goglach i tej gumce na siusiaka, co sprzedają, to i nic. Ale tacy faceci, jak ci, co tutaj robią, to pewnie się już w ogóle normalnie nie rypią.

– No, pewnie, im to przecież idzie przez rdzeń kręgowy. Znaczy, wszystko czują jak normalnie.

– Jak to się upowszechni, dziwki pójdą na zasiłek -zauważył przytomnie Grubszy.

Przemądrzały szczeniak. Lutek był pewien, że łże -tak naprawdę siedzi w SexNecie każdą wolną chwilę i trzepie sobie konia sterowaną elektronicznie gumową pochwą. Nie miał na to oczywiście żadnych dowodów, poza tym że gęba jego pomocnika już z daleka, uważał, zdradzała upodobanie do onanizmu.

Rzecz w tym, że prawdziwe kobiety są kłopotliwe, a te komputerowe można ustawić jednym pociągnięciem po panelu. Ale nie powiedział tego. W przeciwieństwie do Sygusia wyczuwał różnicę klasy, jaka dzieli sprzętowca, zatrudnionego na oficerskim etacie eksperckim, od byle bezpieczników.

– Tu nawet nie chodzi o taką prostą imitację zwykłych bodźców – tak, Syguś wyraźnie był w tym temacie świetnie zorientowany, jak na kogoś, kto tylko mimochodem słucha opowieści klientów. A słowo “bodźców” wymówił, jakby pochodziło z francuskiego wiersza. – Chodzi o to, że przy biosprzężeniu można osiągać efekt bezpośredniego drażnienia mózgu. Nawet ostatnio było takie śledztwo, do którego nas z Lutkiem ściągali, bo jedna duńska firma chciała coś takiego uruchomić w warszawskim węźle.

– Co?

– To się nazywa “drowser”. Zwalnia rytm mózgu. Daje jakieś takie rytmiczne impulsy, że po paru minutach człowiek jest miękki, zrelaksowany i tylko się głupkowato uśmiecha. Ale zwinęliśmy im to. Konwencja zakazuje -objaśnił. – Szkodzi na łeb.

– Ty byś, Jeti, mógł się tak łechtać do oporu. Tobie tam by nie zaszkodziło, nie?

– No czego, czego? – oburzył się Jeti.

– Syguś! – zirytował się w końcu Lutek, burząc ogólną wesołość.

– Tak?

– Skocz do oficera i zamelduj mu, że ten sprzęt do zwrotu zaraz będzie gotowy. Niech powie, co z nim zrobić. I szykuj się, bo zaraz będziemy – upewnił się zerknięciem na swój notatnik – zgrywać archiwum finansowe spółki na streamer.

Poszedł. Lutek sięgnął po papierosa.

Diagnoster brzdęknął radośnie i kolejne trzy liczby, świadczące o zsynchronizowaniu trzech kolejnych sekcji drivera zniknęły z ekranu.

*

Co do gazety, którą przeglądał ksiądz Skarżyński w drodze na Kabaty, jej pierwszą stronę zdobiły dwa wybijające się tytuły. Niższy, złożony nieco mniejszą czcionką, grzmiał: “Za dużo nas!” Pod nim szła relacja z sesji rządowych specjalistów od demografii, na której tłumaczyli oni sobie nawzajem i za pośrednictwem dziennikarzy, nie dokształconemu społeczeństwu, że kłopoty na rynku pracy, a także nierównowaga podażowo-popytowa są w prostej linii skutkiem zaniedbania w poprzednich dekadach przemyślanej polityki demograficznej. Zważywszy, że ani pracy, ani zasiłków nie starczało dla wszystkich, i co do tego nikt w kraju nie mógł mieć wątpliwości, zastosowana w artykule argumentacja zasługiwała na miano nieodpartej.

Większy i umieszczony nieco wyżej tytuł brzmiał: “Będą kredyty” i dotyczył przylotu do kraju sir Camemberta, a zwłaszcza przywiezionego przez niego pakietu pomocy ze Wspólnot Europejskich, będącej nagrodą za wynegocjowanie i podpisanie Gwarancji Społecznych. Odnośnik pod tym tekstem odsyłał do dużego bloku poświęconego różnym aspektom Gwarancji na kolumnach od trzeciej do piątej.

Poza tym pierwsza strona zawierała kilka notatek o aktualnych wydarzeniach ze świata, zajawkę wywiadu ze Szczepanem Mirkiem, Literatem, pomieszczonego wewnątrz numeru, porcję codziennych zachwytów nad faktem, iż pani prezydent jest kobietą oraz informacje o bieżącej pracy rządu.

*

Dokładnie o dwunastej w południe prezes Siciński, z rozsadzającym mu piersi uczuciem triumfu, wkroczył na zbudowaną u stóp spiżowego króla mównicę.

Prezes Siciński był szefem ogólnopolskiej komisji porozumiewawczej związków zawodowych, która skupiała siedem największych central związkowych. Niegdyś wszystkie one zwalczały się zajadle i podbierały sobie członków oraz organizacje zakładowe, ale dzięki niemu ten stan rzeczy należał już do przeszłości. Wszystkie związki bowiem, czy to patriotyczno-katolickie, czy zajadle anty-klerykalne, miały wspólny cel, jaki stanowiła obrona ludzi pracy – i to właśnie umożliwiło ich połączenie pod przewodnictwem młodego, zabójczo przystojnego i pełnego ambicji działacza, który spośród wszystkich obrońców ludzi pracy zyskał sobie opinię najbardziej zdecydowanego i nieprzejednanego.

Nie było wcale łatwo zdobyć sobie taką opinię. Obrońców ludzi pracy przybywało bowiem wprost proporcjonalnie, w miarę jak samym ludziom pracy wiodło się coraz marniej. Albo też może: ludziom pracy wiodło się coraz marniej, wprost proporcjonalnie do tego, ilu mieli obrońców. W każdym razie mieli ich już prawdziwe mrowie, wszyscy oni byli zdecydowani i nieprzejednani, i każdy chętny dowieść, że on najbardziej. W takiej sytuacji nawet poparcie generała-gubernatora i Dumorieza mogło nie wystarczyć, toteż Siciński, nawet gdyby chciał, nie mógł sobie pozwolić, by osiąść na laurach. Postawił rządowi twarde warunki i uparł się przy nich, nieczuły na perswazje, błagania ani próby przekupstwa, doprowadzając do stopniowego eliminowania z władz wrogów ludzi pracy, a ostatecznie do wielkiej, ogólnopolskiej akcji protestacyjnej. Ale zapewne i ona nie przyniosłaby sukcesu, gdyby w głośnym posłaniu nie odwołał się do prezydenta-imperatora Michaiła i Wspólnot Europejskich o wywarcie nacisku na rodzimych wrogów ludzi pracy oraz zmuszenie ich do poszanowania w Polsce ich praw.

Ten jego krok doprowadził ostatecznie do wiekopomnego wydarzenia, jakim było zapowiedziane na dzisiejszy dzień podpisanie przez pełnomocnika prezydenta-imperatora Wszechrosji i przewodniczącego Komisji Wspólnot Europejskich aktu Gwarancji Społecznych. Akt ten potwierdzał nienaruszalność i niezbywalność praw socjalnych dla obywateli Polski. Mniejsza już nawet, że Wspólnoty za podpisanie owej gwarancji nagrodziły rząd przyznaniem dodatkowych kredytów na zabezpieczenie socjalne dla najbardziej potrzebujących – choć było to oczywiście dodatkowym powodem do radości. Najważniejsza była pewność, że potężni sąsiedzi nie dopuszczą, by jakikolwiek rząd pokusił się kiedykolwiek o odebranie ludziom pracy i ich obrońcom tego, co im się należało.

Z punktu widzenia przewodniczącego Sicińskiego oznaczało to także, że żaden z siedmiu stojących obecnie za jego plecami i robiących dobre miny (choć w środku, nie wątpił, musiało ich skręcać) rywali nie miał już teraz co marzyć o zajęciu jego miejsca. I to także było przyczyną, dla którego jego pierś rozsadzało uczucie triumfu.

Stanął na mównicy, uniósł ręce i w tym momencie przestało już istnieć cokolwiek poza entuzjazmem rozfalowanego tłumu, który od rana zwoziły na plac zakładowe autokary. To jemu bili brawo; i ci, którzy właśnie wyszli z nabożeństwa w katedrze wraz z przywódcami Zjednoczonego Obozu Katolicko-Patriotycznego, i ci powiewający czerwonymi flagami, pośród których pozowali kamerom przywódcy partii socjaldemokratycznej i liberalnej, i delegacje związków rolników, i budżetówka, wszyscy razem krzyczący na jego cześć – to była wielka chwila, historyczne wydarzenie, chyba to właśnie krzyknął do mikrofonu, że to jest historyczna chwila, zresztą co w danej chwili mówił, nie miało większego znaczenia, ważne było, że powiedział coś, a tłum falował entuzjazmem i bił mu brawo, kamery kręciły, ludzie wrzeszczeli zachęcani z dala przez kamiennego szewca, pokrzykującego i wywijającego nad głową obnażoną szablą, krzyczeli i bili brawo tak, że w całym mieście wyrwani z zamyślenia skamieniali bohaterowie obracali w zdumieniu głowy i dopytywali się nawzajem, cóż to za wielkie wydarzenie.

25
{"b":"100770","o":1}