Nie mógł odmówić im racji. Program repatriacji przypominał cud, doszedł do skutku nagle, dzięki nieoczekiwanemu poparciu politycznemu i finansowemu Unii Europejskiej i jeszcze bardziej nieoczekiwanej ustępliwości Wszechrosji. A poparcie Unii, wiadomo – dziś płacą, a jutro zamkną kasę równie nagle, jak ją otworzyli, o rosyjskiej zgodzie nie mówiąc. Nie można się było dziwić ludzkiej nerwowości.
Więc zaczynał, chcąc nie chcąc, od początku, a gdy wracał za tydzień, okazywało się, że i ci dostali już papiery, repatrianckie kredyty na dzierżawy ziemi, zebrali tobołki ze swym dotychczasowym życiem i pojechali gdzieś na opustoszałe ziemie ściany wschodniej lub do zbankrutowanych PGR-ów na zachodzie. Musieli jechać, obsługa wręcz wypychała ich z ośrodka, bo konsulaty polskie w całym Imperium Wszechrosji dławiły się lawiną wciąż nowych podań, a w kraju ziemi do osadzania było dość, leżała odłogiem. Starzy umierali, a młodych nie było, młodzi uciekali do miast, a z miast, kto żyw i kto miał możliwość jakkolwiek się tam zahaczyć, uciekał do pustoszejących wschodnich landów niemieckich, a stamtąd, jeżeli mu się powiodło, na Zachód, do prawdziwego życia i luksusu.
Ci nowi, których ksiądz Skarżyński witał co tydzień w ośrodku, na pozór niczym się nie różnili od poprzedników. Mieli tak samo poszarzałe twarze, takie same oczy ludzi, którzy wyrwali się z piekła i boją się zanadto uwierzyć we własne szczęście, mówili tą samą mieszaniną archaicznej, dawno już w kraju zapomnianej polszczyzny, rosyjskich przekleństw, kresowych zaśpiewów i komunistycznej nowomowy. Tak samo pokornie chylili głowy przed krzyżem na księżowskiej piersi, choć nie bardzo wiedzieli, jaka to moc zawarła się w jego rozpostartych ramionach, i tak samo gorliwie chcieli czcić polskiego Boga, jakikolwiek by on był. Słuchali księdza jak kolejnego agitatora, jakby zaliczali kolejny wiec, starając się nie rzucać mu w oczy, nie otwierać ust i nie dać po sobie niczego poznać.
Ksiądz Skarżyński mówił im o Bogu i jego miłości, a oni trwożliwe uciekali przed jego spojrzeniem, czując, jak usilnie stara im się zajrzeć w oczy, przewiercić każdego wzrokiem do głębi, jakby jeszcze tu potrafił wypatrzyć kogoś, kto wcale nie był żadnym Polakiem, kto nie miał papierów w porządku, i odesłać go z powrotem. Nie, zupełnie nie byli takimi słuchaczami, jakich sobie wyobrażał -całującymi ziemię przodków, ufnymi, czekającymi na przyjęcie słów, których im dotąd słuchać zabraniano. Słuchali go tylko w milczeniu aż oślizłym od chęci zamanifestowania zgody i poddania, a potem ruszali na swoje wieczyste dzierżawy. Zagnieżdżali się w rozszabrowanych ruinach po poprzednich gospodarzach, wystarczająco dobrych jak na ich wymagania, zasłaniali okna dyktą, chodzili gorliwie na niedzielne msze i gnoili w szopach otrzymane na zasiew zboże, nie zdążając obdarować nim ziemi podczas ośmiu godzin pracy, zwłaszcza że żaden brygadzista nie siedział na karku. Tylko młodzi urządzali sobie jako tako życie, idąc do miasta na zbirów do ściągania rekietu. I – nie tylko ksiądz Skarżyński się przeliczył – nie tworzyli żadnego ożywienia, bo nie potrzebowali wcale niczego ponad rzeczy najniezbędniejsze, wiedząc wpajanym od dziesięcioleci instynktem, że i tak prędzej czy później zostałoby im to zabrane.
Ale mimo to trzeba było przyjmować do ośrodków przejściowych coraz to nowych, bo raz, że jakkolwiek lewe bywały czasem ich papiery, wracali do Ojczyzny, a dwa, że nawet mimo tych zastrzyków krwi ze Wschodu przyrost naturalny był od dawna ujemny. Potrzeba było nie jednej czy dziesięciu konferencji, nawet nie stu, myślał ksiądz Skarżyński, potrzeba było lat, pokoleń wręcz, by w tych ludziach zapłonął płomień, by przestali być dla sąsiadów haziajami, by zaczęli budować przestronne, czyste domy. Na wszystko trzeba lat, ksiądz Skarżyński nie dziwił się temu i nie miał do świata pretensji, że tak jest. Myślał tylko ponuro, że jego krajowi nigdy ten czas nie był dany, że nigdy nie zdołał on odchować do normalnego życia przynajmniej kilku pokoleń.
Nieszczęsny kraj, dumał ksiądz Skarżyński, który wszystkie armie świata upodobały sobie do przełażenia jak przez rozgrodzone pastwisko, kraj, którym upodobali sobie handlować wszyscy politycy świata, teraz znów po raz nie wiedzieć który próbował mozolnie wydobyć gdzieś ze wsi i z małych miasteczek nową, prawdziwą elitę, godną tego miana, nie stłamszoną przez komunizm, nie przyuczoną do kradzieży, służalczości i posłusznego potakiwania, nie złajdaczoną i nie zdeprawowaną – stworzyć ją od zera, z niczego, po to, żeby i ona została mu w ten czy inny sposób odebrana. A może w tyle razy przycinanym drzewie w końcu wyczerpią się życiowe siły? A może już nie wytrzyma tego wiru, w środku którego się znalazło, tego nie notowanego od wieków ludzkiego ruchu? W tej chwili niemal widział, jak rozkładają się demograficzne napięcia na mapach, jak rosną z każdym rokiem i po raz nie wiedzieć który ksiądz Skarżyński pomyślał o Polsce jak o wielkim, zmęczonym sercu, pompującym coraz bardziej zatrutą krew ze Wschodu do wsi, ze wsi do miast, a z miast na Zachód, coraz mniej rytmicznie, coraz bardziej rozpaczliwymi rzutami – myślał o Polsce jak o sercu coraz bardziej skołatanym, z coraz większym trudem zdobywającym się na każdy następny, bolesny skurcz, wyczerpanym już do szczętu, porażonym chronicznym stanem przedzawałowym, który może mógł trwać jeszcze lata, a może jeszcze dziesiątki lat, ale skończyć się mógł tylko w jeden sposób.
Pytał o to Boga, jak ma o tym mówić, jak przekazać to ludziom, jak ich poruszyć, jak samemu otrząsnąć się z odrętwienia, z jakim coraz częściej patrzył na to wszystko, co się działo z jego krajem; pytał Boga, jak nieść tym ludziom wiarę, jak zszywać ich podziurawione dusze i poszatkowane mózgi, jakich słów użyć, do jakich uczuć sięgnąć, by obudzić w nich tęsknotę za czymś większym, wyższym, piękniejszym – ale Bóg nie odpowiadał mu inaczej, jak tylko widokiem masek o nieludzko pustych oczach, i wciąż widział te maski przed sobą, ciągle i wszędzie, nawet teraz, gdy spoglądał na przesuwające się za oknem samochodu szare bloki Natolina.
*
– Ja to takich rzeczy nie używam – uznał za stosowne wyjaśnić Syguś. – Zdrowy mężczyzna, sami wiecie panowie, jak te sprawy załatwia. Ale czasem sobie człowiek dorabia, to klienci opowiadają różne rzeczy.
Po wymianie kości rozszerzeń i pamięci stałej, kiedy zaczęło się zestrajanie sterownika, Syguś nie miał nic do roboty. To była praca dla specjalisty. Konwersował więc teraz z Wyższym i Grubszym na tematy komputerowe. Ściślej, na temat wirtualnych sex-butików. Syguś twierdził, że jego klienci polecają berliński UsheSexLand, który ostatnio otworzył polskojęzyczną ścieżkę dostępu z warszawskiej sieci miejskiej.
– A jaka to różnica – śmiał się Wyższy. – Po polsku czy nie po polsku. Jeszcze po francusku, to rozumiem… -zarechotał. Lutek siedział do nich plecami, wpatrzony w monitory swojej aparatury. Na dwóch bocznych oscylowały mżące zielenią sinusoidy, środkowy zestawiał obok siebie trzy kolumny siedmiocyfrowych liczb. Co jakiś czas udawało mu się zgodzić wszystkie trzy liczby w jednym rzędzie, na co sprzęt reagował aprobującym brzdęknięciem i usunięciem ich z ekranu.
– Iii, kochany, oni tam podobnież mają cały teatr. Panna dziedziczka ze służącym, rozumiesz, w szpitalu z pielęgniarką, w internacie… Co chcesz.
– U nas na kompanii to był taki plutonowy – odezwał się głos od drzwi – co mówił, jak piliśmy, że jego to nic nie rajcuje, tylko tak: żeby dziewczyna była z dużą dupą, w samym staniku, chodziła przed nim po pokoju i tak się tą dupą ocierała o meble.
Te słowa powiedział bysiorowaty blondyn, zwabiony najwyraźniej tematem prowadzonej rozmowy. Podkreślił wymownym gestem rozmiar postulowanego narządu do ocierania mebli. Trójka za plecami Lutka ponownie zarechotała, bysior zawtórował im tubalnie, uszczęśliwiony faktem, że zdołał czymś zaimponować towarzystwu.