Литмир - Электронная Библиотека
A
A
*

– Nie chciałabym przeszkadzać, panie dyrektorze, ale…

– Ależ co też pani, pani Aniu! Ja zawsze jestem do pani dyspozycji! Co się stało, słyszę, pani jest zaniepokojona?

W ustach dyrektora brzmiało to mniej więcej: “Alesz zo bani, jasafsze…”, ale – jak większość ludzi w wydawnictwie – zdążyła się przyzwyczaić do jego wymowy i rozumiała ją dość dobrze.

– Nie niepokoiłabym pana, gdyby ktoś inny mógł mi wyjaśnić sprawę, ale w konserwacji powiedzieli, że nie mają wpływu…

– Tak, pani mówi, co jest problem?

– Hm, proszono mnie dzisiaj, żebym, z uwagi na to spiętrzenie spraw, pomogła dziewczynom z naprzeciwka… To znaczy, z działu ogólnego. Mówiły, że pan to zaakceptował…

– Tak, pani Aniu. Prosiłbym panią o tę drobną przysługę ja sam, ale tyle zajęć…

– Tak, tak. Chodzi mi o to, że ten tekst, który od nich dostałam, zniknął.

Chwila ciszy.

– On zniknął? Ja dobrze zrozumiałem?

– Tak. Kończyłam go opracowywać, kiedy po prostu zniknął z ekranu i pojawił się taki komunikat, po niemiecku, że plik został wycofany przez administratora sieci. Najpierw myślałam, że to jakaś awaria komputera, ale w serwisie powiedzieli…

– Rozumiem – oznajmił dyrektor niepewnie. – No cóż, ja chyba nigdy o podobnym przypadku nie słyszałem…

– No właśnie, panie dyrektorze. Nie wiem, co teraz…

– Czy pani pamięta jego kod? Ja zaraz każę mojej sekretarce to sprawdzić. Niech pani trochę czeka.

Podała kod pliku. W telefonie rozległa się natrętna, irytująca swą jednostajnością pozytywka. Przerzuciła ją na zewnętrzny głośnik i czekała.

Głupia melodyjka musiała być przygotowana przez najtęższych specjalistów od wpływu dźwięków na ludzkie samopoczucie. Wystawiony na jej działanie człowiek po paru minutach stwierdzał nagle, że ma ochotę chwycić kogoś za gardło i udusić.

Wyciągnęła się na fotelu, machinalnie poprawiając spódnicę, wciąż sama w gabinecie grupy. Pozytywka umilkła.

– Pani Anno? Nachyliła się do komputera.

– Tak, jestem.

– Rzeczywiście, mi bardzo jest przykro. Ten artykuł został dzisiaj wycofany przez Frankfurt, po prostu było jakieś niedopatrzenie, on nie powinien pójść.

– Tak?

– Nie nadawał się. Jakieś wyssane z palca plotki, nie potwierdzone, szanująca firma nie może takich publikować. Rozumie pani, pani Aniu…

– Tak, rozumiem – powiedziała niepewnie. Teraz dopiero nic nie rozumiała. Brzmiało to tak, jakby właściciel sex-shopu oznajmił dumnie, że nie będzie handlował sprośnymi obrazkami.

– No, bardzo mi przykro, pani Aniu, ale tak bywa. Czasem się zrobi coś na darmo, niestety, nie sposób tego ustrzec.

– Tak, oczywiście, po prostu byłam ciekawa.

– Gdyby jeszcze kiedyś pani była czegoś ciekawa, proszę się nie krępować – wyczuła w głosie Wolfganga przekąs. – Ale teraz ja przepraszam bardzo, obowiązki, miłego dnia, pani Aniu…

– Tak, dziękuję… Do widzenia.

Wcisnęła na klawiaturze przycisk rozłączenia.

Powinna zabrać się do następnych tekstów, ale jakoś nie mogła pogodzić się z nieporządkiem, jaki ta głupia sprawa wprowadziła do jej dnia.

Pogrążony w myślach Robert nie zwrócił nawet uwagi na wielką, czarną limuzynę, która minęła go z przeciwnej strony, kiedy skręcał z Dolinki Służewieckiej w Puławską, w kierunku miasta. Na jej tylnym siedzeniu ksiądz Skarżyński czytał w gazecie wywiad ze Szczepanem Mirkiem, Literatem, zatytułowany: “Wreszcie pochować narodowe upiory”. Prawdę mówiąc, nie tyle czytał, co przemykał wzrokiem po początkach zdań. Każdy, kto zamulał sobie głowę w miarę regularną lekturą gazet, doskonale wiedział, co Szczepan Mirek, Literat, może mieć do powiedzenia.

Ksiądz zaciął w końcu z niechęcią usta, zwinął gazetę w rulon i zatknął ją w kieszeni drzwiczek wozu. Jechał na swą cotygodniową konferencję w ośrodku dla repatriantów na Kabatach, jednym z kilku rozsianych po przedmieściach Warszawy. Ksiądz Skarżyński nie musiał wygłaszać tam kazań ani wysłuchiwać repatrianckich spowiedzi, w zupełności wystarczyłby do tego pierwszy lepszy diakon, a nie kapłan cieszący się reputacją jednego z najlepszych kaznodziejów, wygłaszający homilie do posłów i dostojników państwowych, którego wystąpienia w katolickich okienkach w telewizji podnosiły ich oglądalność o połowę, a kazania wygłaszane podczas patriotyczno-związkowych ceremonii potrafiły podgrzać nastroje do tego stopnia, że sam prymas osobiście zmuszony był wyrazić swoje niezadowolenie z łączenia jego osoby z ulicznymi ekscesami i poprosić zdolnego kaznodzieję o powstrzymanie się od udziału we wszelkich uroczystościach mających jednoznaczny kontekst polityczny.

Ale ksiądz Skarżyński sam chciał tych spotkań z repatriantami, prosił o nie dość natarczywie. Teraz, w kilka miesięcy po otrzymaniu zgody musiał przed samym sobą przyznać się do zawodu.

Istniało zasadnicze podobieństwo pomiędzy stanem ducha księdza Skarżyńskiego a stanem ducha Roberta, z którym nie wiedząc o sobie minęli się przed chwilą na Puławskiej przy zjeździe na Ursynów. Kaznodzieja, tak samo jak on, myślał o Polsce. I tak samo jak Roberta gnębiło go uczucie jakiegoś trudnego do sprecyzowania niespełnienia, rozejścia się tego, w co kiedyś głęboko wierzył, że będzie, z tym, co było w istocie. Tyle tylko, że w jego wypadku nie kryło się to pod tęsknotą za z każdym rokiem coraz bardziej nieodżałowaną młodością. Za młodością, spędzoną w dyscyplinie seminarium i bibliotecznym kurzu, nie miał powodu tęsknić bardziej niż za jakąkolwiek inną częścią swojego życiorysu.

Nie znajdował jednego, krótkiego słowa na nazwanie przyczyny swego rozgoryczenia. Akustycy ustawiający koncerty rockowe powiedzieliby na to: brak odsłuchu, ale ksiądz Skarżyński nie znał takiego pojęcia. Przemawiając do rybich ślepi kamer nie umiał opędzić się od podsuwanej przez wyobraźnię wizji swych słuchaczy – napchanych niedzielnym obiadem, z poluzowanymi paskami, papierosami w dłoniach, wymieniających uwagi o polityce, sporcie i woreczkach żółciowych, zagłuszających jego okresy retoryczne drobnymi, codziennymi sprzeczkami o dziurę w obrusie lub niepotrzebny zdaniem pana domu wydatek. Przemawiając do posłów i intelektualistów łapał się na upartym świdrowaniu wzrokiem ich twarzy. Nieruchome, z przyklejonym wyrazem znudzonej pobożności, przypominały mu maski. Próbował chwytać ich spojrzenia, ale nie udawało mu się to. Nie było czego chwytać. Oczy słuchaczy pozostawały puste, szkliste, jakby czasowo wygaszone. Nie potrafił ich rozpalić, choć używał do tego całego kunsztu, całego daru, który tak wysoko oceniali jego przełożeni.

Obwiniał o to siebie. Starał się zmienić styl, mówić bardziej przystępnie, prościej, ale nie dało to skutku. Starał się poruszyć słuchaczy, przekazać im swoje uniesienie, swą tęsknotę za Panem – i wtedy stwierdził, że jemu samemu od pewnego czasu trudno już jest to uniesienie w sobie skrzesać, przytłumiło je znużenie, rutyna. Właśnie dlatego potrzebował kontaktu z prostymi ludźmi, którzy mogliby go zarazić entuzjazmem. Właśnie dlatego tak uporczywie starał się o konferencje w którymś z ośrodków dla repatriantów.

Mylił się całkowicie. Już choćby samo tempo, w jakim repatrianci przepływali przez ośrodki, popędzani nie wygasającą paniką, że kto się teraz nie zdąży załapać, pozostanie tam już na zawsze – już choćby samo to musiało jego konferencje zamienić w rutynę. Ledwie ksiądz Skarżyński zdążył powitać przybyszów w kraju przodków i przypomnieć im podstawowe prawdy wiary, już musiał zaczynać od początku, bo tym, do których zwracał się przed tygodniem, obsługa zdążyła wydać w przyspieszonym tempie papiery i wypchnąć ich, zwalniając miejsce dla następnych. Na jego pytania, jak w tych warunkach ośrodki mają spełniać swe zadanie, którym było łagodne wprowadzenie repatriantów w obcy im świat, ludzie z obsługi odpowiadali pełnym irytacji posapywaniem, pokazując mu fury napływających każdego dnia zgłoszeń i powtarzając przywiezioną gdzieś z Kazachstanu pogłoskę, że kto się i tym razem nie załapie, pozostanie tam już na zawsze.

23
{"b":"100770","o":1}