Ale to było. Nie rozumiał, nie potrafił wyjaśnić – ale widział na własne oczy. To było prawdą.
Po dwóch tygodniach uszczegółowiania swojej mapy, wciąż w nadziei, że znajdzie coś, co uczyni całą sprawę pomyłką, wpadł na pomysł, aby rozciągnąć ją dalej, poza granice Polski.
Linia oddzielająca obie strefy, jak się okazało, miała dalszy ciąg. Na północy odcinała republiki bałtyckie, na południu Czechy, Słowenię i Chorwację. Jakby w zamian za to na Bałkanach wspólnoty budowały wielokrotnie więcej niż gdzie indziej autostrad, mostów, lotnisk i linii kolejowych. W pierwszej chwili wydawało się to jedynie pewną tendencją, ale gdy pozostawił na mapie tylko dane z owych ostatnich sześciu lat, kiedy to rozpoczęła się wymiana nieruchomości, obraz stał się nagle klarowny i wyrazisty. Zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Inwestowanie w budowę przelotowych dróg pomiędzy Europą a Rosją mogło mieć swoje uzasadnienie ekonomiczne, ale jaki był sens kredytowania znacznie gęstszej sieci autostrad w słabo rozwiniętych i często niestabilnych politycznie krajach bałkańskich, gdzie trudno było żywić nadzieję na ożywioną wymianę towarową czy osobową albo na tranzyt? W dodatku wszystkie one układały się poprzecznie do półwyspu, jak odległe fragmenty współśrodkowych okręgów, z centrum gdzieś w okolicach Damaszku.
A jeżeli nawet był w tym jakiś możliwy zysk, to kto oraz w jaki sposób mógł go uświadomić tak rozmaitym i nic nie mającym ze sobą wspólnego inwestorom, jak ci, których znajdował w rejestrach rozbudowy bałkańskiej infrastruktury komunikacyjnej?
Przez biuletyn architektów w węgierskiej sieci akademickiej dotarł do dokumentacji kilku spośród budowanych tam autostrad. W wielu miejscach przy budowie wcale nie kierowano się kryteriami funkcjonalności i opłacalności. Budowano długie proste odcinki tam, gdzie ukształtowanie terenu narzucało raczej łuki, niwelowano wzniesienia zbyt łagodne, by przeszkadzały w jeździe, a już zupełnym szaleństwem wydawała się nawierzchnia, znacznie twardsza niż to było niezbędne, zwłaszcza na owych sztucznie uzyskanych liniach prostych.
Jedynym, co mogło wyjaśnić te dodatkowe nakłady, było założenie, że projektodawcy z góry przygotowywali tworzoną infrastrukturę komunikacyjną do celów militarnych. Utwardzona nawierzchnia czyniła autostrady zdatnymi do przerzutu czołgów, a częste proste odcinki wydawały się być przystosowywane do wykorzystywania w charakterze polowych lotnisk.
Pasowało to do tego, co działo się bardziej na północ, gdzie inwestowano głównie w przemysł. Strefa bezpośrednich walk i zaplecze. To samo powtarzało się z niemożliwą symetrią po wschodniej stronie linii: na południu rozbudowa sieci komunikacyjnej, na północy przemysłu. Wyglądało to po prostu jak planowe, rozważne przygotowywanie teatru działań wojennych, jakiegoś ogromnego pola pod starcie potęg. A może cywilizacji.
Nie było nikogo, kto mógłby z takim rozmachem dzielić i zagospodarowywać mapę, obejmującą wszak różne kraje i różne organizmy polityczne. Dlatego zdobytą wiedzę pozostawiał wyłącznie do swojej wiadomości, zapisując ją w zakodowanym na swój osobisty użytek pliku. Ale, z drugiej strony, to było, a Robert nie należał do ludzi, którzy potrafią nie przyjmować faktów do wiadomości tylko dlatego, że przeczą całej ich wiedzy.
Poczuł się tak, jak wtedy, gdy pierwszy raz wszedł do sieci i zobaczył, że może wyszukiwać w niej pliki, czytać je, przeszukiwać katalogi i przeglądać gry. To był ten niezwykły stan, kiedy człowiek spoglądając na zegar, pokazujący, że już wieczór, tłumi w sobie słaby przebłysk rozsądku szczeniackim,jeszcze chwilka” – a kiedy przypomni sobie o zegarze następny raz, już jest na nim czwarta rano. Nie mógł się oderwać od roboty, zagryzając przy niej wargi, cały przejęty, rozwibrowany wewnętrznie, jak Tamten Robert. A kiedy wreszcie wyzwalał się z objęć Tamtego Świata i wracał do domu, był wypruty z sił, wypalony, ledwie żywy, i w tym stanie dopadały go czarne myśli, wgryzając się weń ze wszystkich stron jak robaki w padlinę.
Pamiętał – właśnie wtedy, na początku, na długo jeszcze, zanim przyszło mu do głowy sięgnąć po dane spoza granic kraju, siedział zmordowany w kuchni, oparty o boazerię i myślał o Polsce przeciętej granicą Stref, tej Polsce, której Tamten Robert gotów był poświęcić wszystko, co miał.
Może to właśnie wtedy po raz pierwszy z taką jaskrawością uświadomił sobie, że wszystko jest już rozstrzygnięte, zakończone i przyklepane. Rien ne va plus. Chcesz, krzycz, bij głową w ścianę, biegaj po ulicach, zwołuj ludzi, ale już nic nie zmienisz. Wszystko zostało przetańcowane, przepuszczone przez palce, przefrymarczone na partyjnym targu i po prostu poszło w diabły, nie warto wspominać. Narody, które nie potrafią wykorzystywać dziejowych szans, nie zasługują na przetrwanie. Naturalna selekcja. Na mapie znów pojawiły się linie cywilizacyjnych napięć i naprężeń, antrakt się skończył, gra ruszyła dalej i nikt nie zamierzał czekać, czy w kraju nad Wisłą może przypadkiem zdarzy się cud i jego mieszkańcy wezmą w niej udział. Polska wygniła i wypróchniała, teraz przyszło tylko już czekać na chwilę, gdy ktoś mocniej popuka w mapę i całe to próchno wysypie się z niej, zwalniając innym niszę do zapełnienia. Na chwilę, która mogła nastąpić za rok albo za dziesięć, albo za trzydzieści lat, to zależało od innych spraw – ale już było pewne, że nastąpi.
Czy to możliwe, gryzł się wtedy, bezsilny, pogrążony w najczarniejszej nocy, że jesteśmy tacy właśnie, jak nas stale malują w telewizji – ciemni i durni z natury, niezdolni żyć samodzielnie, niezdolni sami sobą rządzić, potrafiący jedynie prześladować Żydów? Czy naprawdę nic w nas nie ma, nic już nie pozostało godności, uczciwości, rozumu, czy dla Polaka już nie ma innej drogi wejścia w świat niż denuncjowanie polskiego antysemityzmu, niż bicie się w piersi i krzyk: tak, jesteśmy głupi, brudni, pijani, jesteśmy fanatykami i szowinistami, zawsze prześladowaliśmy Żydów, to my paliliśmy ich na stosach, zamykaliśmy w gettach, dokonywaliśmy pogromów, a w końcu gazowaliśmy ich w naszych obozach koncentracyjnych – tak, jesteśmy zakałą świata, urządziliśmy tu sobie taki chlew, że już sami nie potrafimy w nim wytrzymać, a teraz przyjdźcie tu do nas, weźcie nas za pysk i zróbcie z nas ludzi?! I tylko wtedy wezmą cię pod ramię, podniosą i powiedzą: o, ten się nadaje?
Wierzył rozpaczliwie, że to nieprawda. Cokolwiek by w dzień po dniu wbijano do zamulonych głów Przeżuwaczy, Robert pamiętał książki, wciskane mu przez Ojca i jego słowa, że w starych dziejach więcej jest powodów do chwały niż do wstydu. Wierzył, że ludzie nie są tu inni niż w całej Europie i nie zachowują się, z grubsza biorąc, inaczej niż Francuzi, Belgowie czy Hiszpanie. Musiało się wśród nich uchować jeszcze choć trochę uczciwych i mądrych. Więc dlaczego? Co się działo, na litość boską, co to za fatum wisiało nad tą nieszczęsną krainą, co to za upiór wpił się w jej szyję, że z każdej rzeczy, od najdrobniejszej począwszy, robił się absurd, że nonsens narastał na nonsensie, a wszystko wciąż i nieodmiennie trafiało w ręce jeśli nie złodziei i łajdaków, to zaślepionych swoimi malutkimi gierkami gnojków albo ostatnich wołowych dup?! Jak, dlaczego, przez co, Chryste Panie, co się z nami dzieje, powtarzał, tknięty jakimś atakiem szaleństwa, łapał się za głowę i miał ochotę krzyczeć – ale nawet by nie mógł, porażony jakimś straszliwym bezwładem i tą przygnębiającą świadomością, że choć inni jeszcze o tym nie wiedzą, już jest po wszystkim, już się skończyło i wała, Polaczki, już po was, było się orientować, póki był na to czas, a teraz jazda.
I tak go wtedy znalazła Wiktoria, chyba w pierwszej chwili myślała, że jest pijany – ale on ocknął się pod jej dotykiem, już pogodzony z losem i zrezygnowany powlókł jak automat do łazienki.
Potem rozmawiali do późnej nocy i wtedy właśnie Wiktoria zadała mu sennym głosem to pytanie, które sprawiło, że zgasło w nim wszystko i pozostał tylko tępy, bolesny żal.