Tylko spiżowy pół-Szwed, pół-Litwin, spoglądający wyniośle ze swego pokutnego słupa, u stóp którego przemawiał prezes, nie interesował się ani jego słowami, ani treścią okrzyków wznoszonych na jego cześć. Wystarczał mu sam widok tłumu, a musiał przyznać przed samym sobą, że dawno już nie widział takiego tłumu, i jeszcze tak przepełnionego entuzjazmem. Ale widok ten nie budził w nim wiele więcej niż tylko dziwną, masochistyczną przyjemność. Lata pokuty wyostrzyły w nim niechęć, którą jeszcze za życia czuł do tego kraju i jego rozwarcholonych mieszkańców, toteż gdy patrzył teraz na ich radość, ze skamieniałych warg nie schodził mu uśmieszek złośliwej satysfakcji.
*
– Pierwsze pytanie jest od mojego szefa. Mnie też ciekawi. Skąd ta nazwa, kataryniarze?
Dopiero widok twarzy Andrzeja potrącił jakąś zapadkę w mózgu Roberta i skierował jego myśli do właściwej kartoteki. Tak, teraz pamiętał, rzeczywiście, robił razem z nim w radiu. Informacje, serwisy miejskie, ot, codzienna dawka paszy dla Przeżuwaczy. Równy gość, dobrze się rozumieli i właściwie sam nie wiedział, dlaczego potem jakoś nie utrzymywali ze sobą kontaktu.
Raz otwarta szuflada w pamięci nie dawała się tak od razu zamknąć i zanim Robert doszedł od drzwi kawiarni do stolika, przemknęły przez jego głowę wspomnienia z radia – tyrał wtedy jak głupi, po dwadzieścia sześć, siedem ośmiogodzinnych dyżurów miesięcznie, za marne pieniądze, bo radio budowali właściwie od zera, ale miało to wszystko posmak niedźwiedziego mięsa. Czy to był wtedy już on, czy jeszcze Tamten Robert? – zastanawiał się. Chyba jeszcze Tamten. Tak, na pewno. Cała praca w radiu zaczęła się przecież od telefonu kumpla, kumpla od Tamtych spraw. Właściwie wszystkie sprawy w jego życiu zaczynały się od czyjegoś telefonu albo od przypadku. Dawał się nieść prądowi życia to tu, to tam. Jak pakiet danych e-mailu przerzucanych od komputera do komputera z jednego końca świata na drugi. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle – po prostu tak było. Ale właściwie nie musiał walczyć z tym prądem, jakoś tak się złożyło, że chyba nigdy nie niósł on go gdzieś, gdzie Robert znaleźć się nie chciał.
Bo były takie miejsca – a może powiedzmy, takie towarzystwa – gdzie nie zamierzał się znaleźć nigdy. Jak dotąd mu się to udało. Ale też, przyznawał, nigdy nie był kuszony i szczerze mówiąc, nie sądził, aby mu to jeszcze groziło.
Cokolwiek powiedzieć o Andrzeju, ten także nie zrobił kariery i Robert pomyślał nagle, oczywiście pod wpływem swego porannego odkrycia, że są już blisko tej granicy, do której ludzie spotykając się opowiadają sobie, czego to dokonają, co zamierzają i jak to jeszcze będzie – a po jej przekroczeniu już w ogóle nie mówią o przyszłości, bo nie ma o czym.
– To długie gadanie – zaśmiał się. – Wiesz, jak my pracujemy? Przystawka na karku przejmuje impulsy z rdzenia kręgowego i kieruje do takiego specjalnego, zestrojonego z tobą komputera, który nazywa się driver, sterownik. Kiedy mózg wydaje jakieś polecenie do mięśni, sterownik interpretuje zakodowaną pod tym ruchem makrodefinicję. Wydajesz komendy nie poprzez naprowadzanie na panele kursora ani tym bardziej przez klawiaturę, tylko układając odpowiednio ręce, palce… Jak tak sobie wprogramujesz, możesz wydawać komendy nawet palcami u nogi.
– Musi długo trwać, nauczyć się tego wszystkiego na pamięć?
– Nie, to proste. Długo trwa zestrajanie sterownika. Parę tygodni. Właściwie stale, jak pracujesz, coś sobie poprawiasz. No, w każdym razie: kiedy myślisz o poruszeniu ręką albo czymś innym, jest taki moment, że sygnał jest już wystarczająco silny dla sterownika, ale mięśnie pozostają nieruchome. Początkującym trudno to wyczuć, z reguły rzucają rękami i nogami bez opamiętania, tak że pomimo wytłumienia impulsów rdzeniowych przez wspomaganie synapsy w czasie pracy podrygują w fotelu. A w Polsce jeszcze nie ma innych kataryniarzy niż początkujący.
Wyciągnął przed siebie rękę, z przedramieniem równolegle do klatki piersiowej, sztywnym nadgarstkiem i zwiniętą dłonią. Odczekał chwilę, aż uwaga Andrzeja skupi się na jego dłoni i poruszył nią w taki sposób, żeby kiść zakreśliła w powietrzu niewielkie kółko, podczas gdy łokieć pozostawał cały czas w tym samym punkcie.
– To jest ENTER – wyjaśnił. – Najczęściej podawana komenda. Rozumiesz? Dla kogoś z zewnątrz operator to taki facet, co siedzi z zasłoniętą twarzą, przypięty do sprzętu kupą kabli, i co chwila kręci prawą ręką. Stąd i kataryniarze.
Siedzieli w pubie na rogu placu Bankowego. Panował w nim większy niż zazwyczaj o tej porze tłok, ogródek był wypełniony i musieli usiąść w parnym wnętrzu. Kilkunastu gości korzystało z oferowanej przez kawiarnię możliwości wejścia w sieć; podłączali przynoszone na życzenie gogle i rękawice do ukrytych dyskretnie w stołach gniazd. Pub był lokalem raczej spokojnym, nastawionym na obsługę gości ze znajdującego się w pobliżu hotelu, którzy używali sieci głównie do przeglądania serwisów, danych z giełdy, być może do łączenia się ze swoim miejscem pracy. Siedzieli nieruchomo, poruszając dłońmi w rękawicach nieznacznie i bez pośpiechu. W szpanerskich cyber-cafeteriach wyglądało to inaczej: przy stolikach i wzdłuż baru wszyscy podrygiwali i wili się, wymachując trzymanymi w rękach joystikami, jak w lęgowisku świeżo wyklutych, jeszcze ślepych i niezdolnych się przemieszczać larw. Albo jak w dyskotece pełnej narciarzy, którzy bawią się zbyt dobrze, aby zauważyć, że ktoś pokradł im kijki, pozostawiając tylko same rączki, poprzypinane do stołów telefonicznymi kablami. I wszystko to w nieustającym “kurwa, ale zarobił!” i “zajeb mu, zajeb!”, tak że właściciele lokalu musieli pod groźbą utraty koncesji instalować dźwiękochłonne wykładziny i podwójne drzwi.
Może to zresztą i lepiej. Młodzież nie potrafiła, jak za jego czasów, rozmawiać przy piwie czy zresztą w ogóle rozmawiać – co najwyżej wspólnie coś oglądać lub grać. Za to mordobicia w knajpach zdarzały się podobno daleko rzadziej.
Przez ujętą w masywne, pseudosecesyjne ramy szybę Robert obserwował kątem oka, jak na placu formuje się gigantyczny korek. Zdążył przyjechać w ostatniej chwili.
– To teraz ty mi powiedz – opuścił rękę – za co go zwinęli. Jakieś przekręty?
– Liczyłem, szczerze mówiąc, że mi coś podrzucisz.
– No, tak… Ja niewiele o facecie wiem, zwłaszcza jeśli chodzi o finanse – Robert zamyślił się. – Miał chyba jeszcze kilka innych spółek, wiesz jak to wygląda, takie typowe interesy przy rządzie.
– W innych jego spółkach nie robili jak dotąd przeszukania. Tylko tutaj. Wniosek: usiadł za coś, co bezpośrednio wiąże się z InterDatą. Popraw mnie, jeżeli uważasz ten wniosek za nielogiczny.
Robert nie potrafił nic zarzucić logice Andrzeja. Niestety.
– Widzisz – zaczął po dłuższej chwili – tam naprawdę nie robi się nic, co mogłoby interesować UOP. Rzeczywiście, firma miała duże obroty, to są kosztowne kontrakty, a mało kto je wykonuje, ale…
– Właśnie. Co się robi w takiej agencji, jedynej w Polsce, nawiasem mówiąc?
Przy stoliku raczyła się wreszcie pojawić kelnerka, dając Robertowi cenną chwilę do ułożenia składnej odpowiedzi.
– Wszystko to, co może robić operator w Necie. Z tą poprawką, że my jesteśmy wielokrotnie szybsi niż zwykły użytkownik. Potrafimy nawigować we wszystkich sieciach, znamy ich geografię i wzajemne połączenia, wiemy, jak nawiązać szybki kontakt z potrzebną firmą albo osobą. To się nazywa research. Po angielsku. Jak wszystko, Idą takie czasy, że żadnej poważniejszej sprawy nie ugryziesz bez takiego researchera-kataryniarza.
– Co na przykład?
– Na przykład, ja wiem… Teraz robię raport dla Biura Repatriacji, wiesz, to taki klon wypączkowany z CUP-u, na temat możliwości osiedlania repatriantów w różnych częściach kraju. Taka urzędnicza robota, po prostu my ją robimy kilka razy szybciej. Stan zagospodarowania, infrastruktura, prognozy migracyjne, dynamika demograficzna. W gruncie rzeczy kupa zmarnowanego czasu i pieniędzy – dodał po chwili, – Ludzie i tak poosiedlają się, gdzie akurat będzie miejsce, a tego raportu nikt nie będzie miał czasu nawet przeczytać. Ale to rządowe zlecenie, opłaca się robić.