Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozpuściły włosy i dziwne jakieś wymieniały między sobą spojrzenia. Zerkały na chłopców i śmiały się, śmiały i śmiały.

– Cisza, spokój! – zakomenderował gospodarz i zgasił lampę. W ciemnościach rozległ się jednak wkrótce tłumiony śmiech i cichy szelest słomy. Nie trwało to długo. Zdrowy, mocny, młody i niewinny sen wnet przymknął zdrowe, mocne i niewinne oczy.

Modlitwa poranna, którą odmawiał z pośpiechem właściciel zajazdu, uświadomiła chłopcom, że nastał już dzień i trzeba jechać do Perejasławia. Słowo „Perejasław” przepełniało ich serca radością. Meir Wełwł, bałaguła, włożył do woreczka tałes i tefilin, a twarz jego przy tym jaśniała niczym twarz cadyka. Poszedł zaprzęgać „rumaki”. Przekomarzał się z Maudrykiem, Tancerzem i Arystokratką w ich końskim języku. Do każdego miał jakieś pretensje. Najbardziej dostało się Tancerzowi, upominano go, żeby nie tańczył wtedy, gdy się nie gra.

Słońce świeciło. Całe podwórze przed zajazdem było jakby zanurzone w złocie. Zdawało się, że wszystko dokoła błyszczało po prostu od brylantów, lśniło od diamentów. Nawet kupa śmieci, która narosła tu od zeszłego lata, a może od ostatnich dwóch lat, pokryta była złotem. Cóż dopiero mówić o kogucie i kurach, które grzebały w śmieciach. Każde piórko wyglądało jak czyste złoto. Gdakanie kur sprawiało przyjemność. Ich chód był pełen gracji. A gdy rudy kogut wskoczył na kupę śmieci, przymknął oczka i wyciągnął swoje do entej potęgi podniesione „kukuryku”, jakby na modłę ptasiego kantorowania, znowu objawiło się w pełni piękno świata i wielkość Tego, który go stworzył. Przemożna chęć ogarnęła człowieka, aby oddać mu hołd, ale nie, broń Boże, poprzez modlitwę, jak to uczynił właściciel zajazdu w Baryszpolu albo Meir Wełwł, bałaguła. Nie. Na to chłopcy nie mieli najmniejszej ochoty. Taki sposób już przejadł im się. Co innego cicho, w głębi serca dziękować Bogu i chwalić go. W taki sposób – zgoda.

– Właźcie, bękarty, do wozu. Przed nami jeszcze cały dzień jazdy! – Meir Wełwł popędzał chłopaków. Zapłacił za siano i owies, i pożegnał się z właścicielem zajazdu. Bractwo też pożegnało się jak należy z długonosą rodzinką i wlazło pod budę. A jak tylko wóz ruszył, ogarnęła ich znowu rozkosz, słodycz. Jakaś ożywcza świeżość ogromnego przestworza napływała ze wszystkich stron. Wóz toczył się po szerokim świecie pełnym pól i sadów, piasku, lasów i nieba. Nieba i nieba. Trochę za dużo było tego nieba. A może po prostu przejadła się już jazda. Raczej nie tyle jazda, co bałaguła i jego opowieści. Zaczynało już w głowie szumieć, migać przed oczyma, kłuć w bokach. Wszystko chyba od tych wstrząsów, od tej jazdy na wozie. Zdawało się, że będzie już tak trzęsło zawsze. O, żeby zejść z wozu, poczuć grunt pod nogami. Ogarnęła podróżnych tęsknota za domem, za miasteczkiem, za Woronką. I bohater niniejszej autobiografii zaszył się w kącie wozu Meira Wełwła, westchnął głęboko i znowu serdecznie pożegnał się z miasteczkiem. Po cichu, aby bracia nie słyszeli, szeptał:

– Bądź zdrowa, Woronko! Żegnaj, Woronko!

25. W NOWYM DOMU

Perejasław, wielkie miasto. Chłodne przyjęcie. Srebro zastawione. Z zarobkami krucho. Ojciec zatroskany

Po dwóch dniach jazdy przesyceni kurzem i opowieściami bałaguły młodzi podróżnicy spostrzegli, że zaraz będą w domu. Minęła jeszcze chwila i z ciemności nocy zaczęły wyłaniać się małe światełka. Niezawodne oznaki miasta. Później koła wozu zastukały na bruku i wozem zaczęło rzucać i trząść jeszcze mocniej niż przedtem. To już było prawdziwe miasto. Wielkie miasto – Perejasław. Z hukiem i trzaskiem wtoczył się wóz Meira Wełwła na ciemne podwórko, gdzie w bramie wisiała zakopcona latarnia i wiązka siana – znak, że to zajezdny dom.

To, że źródłem dochodów rodziców był obecnie dom zajezdny, stanowiło dla dzieci jednocześnie niespodziankę i zniewagę. Jak to? Ich ojciec, reb Nachum, będzie przyjmował gości? Ich matka, Chaja Estera, będzie gotowała obiady dla nich? Ich babcia Minda będzie im usługiwała? Większego poniżenia nie mogli sobie wyobrazić. A marzyciel Szołem, który zawsze śnił o lepszych czasach, który obnosił się ze swoimi sukcesami, po kryjomu, po cichu cierpiał, płakał i tęsknił do swojej kochanej i małej Woronki. Nie rozumiał, dlaczego dorośli uznali, że kto zmienia miejsce, ten zmienia los. Ładna ci zmiana. Nie ma co mówić. – Wyłaźcie, bękarty, jesteśmy na miejscu! – obwieścił im Meir Wełwł, gdy przeciągłym „prr” zatrzymał konie przed gankiem.

Głodni, poobijani i potłuczeni chłopcy pojedynczo wyłazili z budy i prostowali kości. Natychmiast też rozwarły się drzwi mieszkania i na nieoświetlonym ganku pojawiły się, jedna za drugą, jakieś postacie. W ciemnościach nocy nie sposób było rozpoznać kto to, chyba tylko po głosie. Pierwsza postać była wysoka i gruba. Babcia Minda. Wyciągnęła swoją starą szyję i rzekła: – Tak! Chwała Ci, Boże, dzieci już są! – Następna postać była niewielka. Malutka i żwawa. To matka, Chaja Estera. Zwróciła się do kogoś z pytaniem: – Już przybyły? – Ów ktoś odpowiedział z radością: – Już przyjechały! – Była to osoba długa i chuderlawa: ojciec, Nachum, syn Wewika. Obecnie już Nachum Rabinowicz. W wielkim mieście zdymisjonowany został dziadek Wewik. Powitanie wypadło nie tak, jak dzieci oczekiwały. Wprawdzie były pocałunki, ale raczej chłodnawe. Zaraz po tym zapytano je: – A co u was? – Cóż można na takie pytanie odpowiedzieć? Nic. Pierwszą osobą, która przypomniała sobie, że dzieci mogą być głodne, była babcia Minda.

– Chcecie coś przegryźć?

– Jeszcze jak! Coś zjeść? Co za pytanie?

– A modlitwę wieczorną odmówiliście?

– A jakże!

Matka żwawo ruszyła do kuchni, aby przygotować coś do jedzenia, a ojciec wypytywał dzieci, co z nauką, co ostatnio przerabiały. Och, dużo przerobiły. Są bardzo zaawansowane! Po co jednak zawracają im głowę. Chcą przecież obejrzeć nowy dom. Nowe mieszkanie!

I szyja idzie w ruch. Rozglądają się na wszystkie strony. Chcą zobaczyć, na jakim świecie żyją. Mają przed sobą duży, ale ponury i jakby trochę głupkowaty dom o licznych pokoikach, oddzielonych od siebie cienkimi deszczułkami. Są to pokoje dla gości, a gości nie ma ani na lekarstwo. W środkowej części domu mieści się duża sala. Tam chłopcy zobaczyli wszystkie zebrane do kupy meble z Woronki. Okrągły czerwony stół na trzech nogach, starą czerwoną kanapę o wytartych siedzeniach, czerwone lustro z dwoma wyrzeźbionymi dłońmi u góry, przypominającymi uniesione dłonie kohenów w czasie udzielania błogosławieństwa, szklaną szafę, w której widać było pesachowe wielobarwne talerze, srebrną lampkę chanukową i stary srebrny puchar w kształcie jabłka na dużej gałęzi pełnej liści. Wszystkich pozostałych srebrnych i pozłacanych szklanek, pucharów, czarek, widelców, noży i łyżek i całej zastawy ze srebra już nie było. Gdzie to wszystko się podziało? Dopiero później dowiedzieliśmy się, że rodzice zastawili to wszystko wraz z biżuterią matki u jakiegoś bogacza perejasławskiego i nigdy już nie byli w stanie tego wykupić.

– Umyjcie się! – Babcia Minda wydaje to polecenie, gdy matka, Chaja Estera, przynosi z kuchni bardzo skromną kolację. Podgrzewa kaszę z fasolą. Trzeba to zjeść z chlebem, a ten jest czerstwy. Sama kraje chleb i rozdziela każdemu po kawałku. Tego u nich w domu nigdy nie było. Żebracze obyczaje! A tato siedzi z boku i nie przestaje egzaminować, jak dalece zaawansowani są w Tanachu. Widać, że ojciec jest zadowolony. Dzieci daleko zaszły w studiach nad Tanachem, a przede wszystkim Szołem, średni syn. Ten potrafi z pamięci wyrecytować całe rozdziały z Izajasza bez zająknienia. Wystarczy już! Niech idą spać!

Mama zabiera chleb, który pozostał na stole i zamyka go w kredensie. Takiego zwyczaju też w Woronce nie było. Przebrzydły nowy zwyczaj!

Trudno dokładnie ustalić, czy to długa i ciężka droga, łamanie w kościach i zmęczenie spowodowane podróżą, czy też chłodne przyjęcie i skąpa nędzna kolacja wpłynęły na to, ale nowy dom, o którym chłopcy tak długo marzyli, nie zyskał w ich oczach uznania. Nic też dziwnego, iż poczuli się jakby dostali obuchem w łeb. Byli zadowoleni, gdy nakazano im odmówić modlitwę Kriat Szma i położyć się spać. Pościelono im na podłodze. Wszyscy trzej chłopcy leżeli na workach wypełnionych słomą. Pokój był duży i ciemny. Pusty, bez jakichkolwiek mebli. Na dodatek przejściowy, z sali do kuchni. Bohater niniejszej autobiografii nie mógł zasnąć. Długo walczył ze snem. W głowie kłębiły się najrozmaitsze myśli. Rodziły się pytania i wątpliwości. Wątpliwości i pytania. Dlaczego tak ciemno tu i smutno? Dlaczego wszyscy są tak zatroskani? Co się stało z mamą, że zrobiła się taka skąpa? Co się stało z ojcem, czemu tak pochylił się i zgarbił? Dlaczego postarzał się tak, że serce na jego widok aż się kurczy? Dlaczego twarz jego pożółkła i pokryła się zmarszczkami? Czy aby nie z tego powodu, o którym mówiono w Woronce, że z zarobkiem jest krucho? Czyżby to znaczyło – „zmiana miejsca zmienia los”? Co w tym wypadku należy zrobić? W tym wypadku tylko skarb może go uratować. Och, gdyby mógł przynieść ze sobą choćby małą cząstkę tego skarbu, który leży ukryty pod ziemią w Woronce.

21
{"b":"100681","o":1}