– Uwaga na skorpiony – ostrzegł Yudi.
– Czekaj! – krzyknął nagle Bima. – To nie skorpiony! To można jeść!
– No, teraz to przesadziłeś – stwierdzili Naku i Saha.
– Nie żartuję! Znam je. Są w moich stronach.
– On ma rację – powiedział Agni. – Widziałem kiedyś coś podobnego. Te drzewa często rosną przy rzekach albo na źródłach i są w środku puste. Woda bije wtedy wewnątrz, w górę drzewa, jakby ją coś tam wsysało. Czasem wystarczy przebić korę, żeby na zewnątrz wypłynęła rybka. A w dziuplach żyją drzewne raki.
– I to są te drzewne raki? A jak smakują?
– Jak coś pomiędzy rakiem a orzechem.
– No to łapać je, łapać…
Raki jednak złapać się nie dawały. Gdy tylko Bima zbliżył się do nich, natychmiast pomknęły w górę po korze olbrzymiego drzewa.
– I widzisz, głupku – powiedział Ardżu. – Wystraszyłeś je. Zobaczyły, że to ty, i uciekły. Założę się, że gdybym ja tam podszedł, toby nie uciekały.
– Ha, ha, ha – skomentował Bima.
– Trzeba wspiąć się na drzewo i wybrać je z dziupli – powiedział Agni. – Który tu jest najlżejszy?
– Tu same krasnoludy – przypomniał Yudi.
– Tak, ale ty jesteś kochany, chudziutki. I to nie tylko jak na krasnoluda – zauważył Saha, patrząc na Yudiego.
– O nie. Ja po drzewach nie łażę – oświadczył Yudi. – A już na pewno nie po takich, których nie znam.
– Właź, właź – ponaglił Ardżu.
– Musimy oszczędzać na zapasach – dodał Agni. – Zawsze jak znajdziemy coś do jedzenia, nie możemy tego nie zjeść.
– Pewnie. Jesteśmy krasnoludami.
– Właź, właź.
– No dobra.
Yudi z bardzo nieszczęśliwym wyrazem twarzy zbliżył się do drzewa. Powolutku zaczął włazić na gałęzie. Całe drzewo zatrzęsło się, zachrobotało, a na ziemię spadł deszcz czegoś, co wyglądało jak malinki. Kiedy Naku, zaciekawiony, a może nawet kierujący się krasnoludzkim nakazem zjadania wszystkiego, zbliżył się do jednej z czerwonych malinek, ta nagle wydała z siebie straszliwy jakby ludzki wrzask i pomknęła w gąszcz traw obok ścieżki. Inne malinki podążyły za nią.
– Kurwa, co to było?! – zawołał Yudi ze swojej gałęzi.
– Nie chcesz wiedzieć – odpowiedział Bima. – Jesteś przy dziupli?
– Tak… – wystękał Yudi. – Tak… Już zaglądam… O!
Coś łupnęło i plusnęło.
– Co z tobą, Yudi? Gdzie jesteś!?
– Tu! – odezwał się niespodziewanie blisko stłumiony głos Yudiego.
– Gdzie?
– Obok was, tylko w drzewie. Wpadłem do środka.
– Nie utopiłeś się?
– Nie. To drzewo chyba trochę wyschło. Woda jest tylko na dnie.
– To wyłaź!
– Nie mogę. Za wysoko.
– Co?
– Pomóżcie mi! Rzućcie linę albo co…
– Kurwa – powiedział Bima i zaczął wdrapywać się drzewo.
– Co robisz?
– Dajcie mi linę. Rzucę mu. Dzięki. Widzisz linę, Yudi?
– Widzę. Nie pochylaj się tylko!
– Spuszczam ci ją! Się…
Rozległ się kolejny łomot i Bima zniknął w dziupli.
– A mówiłem, nie pochylaj się.
– Niezły kawał – rechotał Bima.
– Jak dla kogo. Jakbym ja ci tak spadł na łeb.
– Kurwa, chłopaki – krzyknął Ardżu. – Bez jaj, dobra? Nie jesteśmy na wycieczce krajoznawczej. Musimy się dostać na równiny przed wieczorem. Wyłazić!
– Dobra, dobra – powiedział Bima. – Tylko podaj drugą linę, bo ta spadła razem z nami.
Klnąc i spluwając, Ardżu wspiął się na górę. Drzewo trzeszczało, gięło się, jak gdyby miało się zaraz przewrócić.
– Widzisz mnie? – zapytał Ardżu.
– Widzę.
– To masz. Trzymaj linę. Leziesz?
– Lezę, lezę… Podaj mi rękę.
– Masz… Puszczaaaaj!!!
Łomot. Nogi Ardżu zniknęły w dziupli, podążając za całą resztą jego jestestwa.
– Ha, ha, ha, ha!!! – Mimo że z wnętrza drzewa, rechot Bimy było słychać zupełnie wyraźnie.
– Tu głupi chuju! – Odgłosy bójki też były wyraźne.
– Dosyć! – krzyknął Agni. – Koniec zabawy! Wszyscy wyłazicie z drzewa!
– Łatwo powiedzieć! – zawołał Yudi.
– Dobra – oświadczył Agni. – Włazimy wszyscy na górę. Naku i Saha, trzymacie linę i dodatkowo przywiązujecie ją do gałęzi. Ja siedzę na krawędzi dziupli i kontroluję sytuację. Bima wychodzi jako ostatni. I staje na dole. Yudi i Ardżu włażą mu najpierw na ramiona, tak, żeby ułatwić sobie wspinaczkę. I żeby utrudnić mu życie, za karę.
– Ty chuju złamany – zahuczał Bima.
– Sam zaraz będziesz złamany, jak na ciebie wlezę – odezwał się Ardżu.
– Akurat. Wejdźcie na mnie obaj naraz – powiedział Bima. – Jestem najsilniejszym krasnoludem w całym tak zwanym Cesarstwie.
Agni powoli wspinał się po gałęziach. Bladolist wydawał z siebie przyjemny, miodowy zapach. Dziupla zaczynała się gdzieś na wysokości sześciu łokci nad ziemią. Miała kształt ogromnego serca co najmniej czterołokciowej wysokości. Pień drzewa z bliska wyglądał na jeszcze większy. To było drzewo gigant. Agni zajrzał do środka dziupli. Za nim, na grubym konarze, siedzieli okrakiem Naku i Saha.
– Dobra – powiedział – przywiążcie mnie liną i trzymajcie ją mocno, nie puszczajcie, choćby nie wiem co się działo. Ja rzucam im drugą linę… Hej, a wy tam na dole, weźcie te liny, które pospadały, nie zostawiajmy ich… Włazicie?
– Włazimy! – stęknął Ardżu.
– Daj rękę!
Ku zdumieniu Agniego, z dziupli wynurzyły się dwie ręce. Jedna należała do Yudiego, a druga do Ardżu.
– I… co… – stękał Bima. – Mówiłem… że utrzymam was obu…
Obie ręce kurczowo złapały Agniego za ramiona.
– Hop! – zawołał nagle Bima.
Potężny ciężar pociągnął Agniego w jakąś spróchniałą ciemność. Z łomotem wylądował w kałuży. Po chwili spadło na niego coś twardego i ciężkiego.
– Piździec! – zawyło to coś. To był Naku oraz trzonek jego topora. Obok zleciało coś, co mogło być tylko Sahą.
– Przecież powiedziałeś nam, żeby nie puszczać liny, choćby nie wiem co… – usprawiedliwiło się w ciemności.
– Ale mieliście przywiązać ją do tej sterczącej gałęzi!
– Gałąź puściła.
– I nic dziwnego, grubasy – rechotał Bima.
– Zamknij się, chuju – grobowym głosem nakazał Ardżu. – Wiedziałem, że ten chuj odskoczy, jak na niego właziłem. Łudziłem się, że nie, ale… Ja go zajebię.
– Ja też – powiedział Agni. – Ale najpierw musimy się stąd wydostać.
– Frajerzy – zaczął Bima. – Przecież to proste jak chuj. Musimy się wyrąbać na zewnątrz. To jest bardzo proste. Nie wpadło wam to do głowy od razu? Wyrąbię was w pięć minut. Posuńcie się tylko, żebym którego nie trafił.
W ciemności zamigotało ostrze bojowego topora.
– Stępi się – mruknął Ardżu.
– To potem się naostrzy – odpowiedział Bima i zaczął walić.
Hałas był potworny. Wydrążony ogromny pień miał niezłą akustykę. Ale jakby tego brakowało, Bima zagrzewał się do pracy, powtarzając: „Jebut, jebut”. Już po kilku uderzeniach ostrze jego topora zaczęło przerąbywać się na zewnątrz.
– Jebut, jebut. Jebut, jebut. Jebut, jebut.
– Tatusiu, a co to! – przez hałas przedarł się nagle głos dziecka.
– O kurwa – powiedział Ardżu.
– Ktoś wpadł do dziupli – odpowiedział poważny, ewidentnie ludzki głos.
– I co teraz, tatusiu?
– On próbuje się wyrąbać. Ale my mu nie damy.
– A jak to nie damy?
– Normalnie, zaraz drzewko podpalimy.
– Hi, hi.
– On się upiecze w środku, a my będziemy mieć specjalny obiadek. Jeśli się nie zwęgli. A jak się zwęgli, no to przynajmniej będzie przyjemnie posłuchać, jak krzyczy.
Krasnoludy zamarły. W ciszy rozlegał się metaliczny ni to stuk, ni to chrobot. Ktoś krzesał ogień.
Bima zaczął pracować ze zdwojoną siłą. Inne krasnoludy też dobyły toporów i z rykiem rzuciły się na ściany swego drewnianego więzienia.
– O, już krzyczą – zauważył chłopczyk.
– Wiem. I walą w drzewo od środka. Dlatego musimy się pospieszyć. Podlejemy drzewko olejem skalnym.
Zapach dymu był już wyczuwalny wewnątrz drzewa. Krasnoludy zaczęły kaszleć.
– Jebut, jebut. Jebut, jebut. Jebut, jebut – powtarzał Bima, rąbiąc jak oszalały. Wokół miotały się w panice drzewne raki.