Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wszystkich czeka Romb.

***

Kamień, przyłożony do czoła, dawał przyjemny chłodek. Agni przycisnął go jeszcze mocniej i odrzucił dopiero wtedy, kiedy otoczak się nagrzał. Chlupnęło – bokiem chodnika płynęło coś, co kiedyś musiało być strumieniem podziemnym, jednak teraz funkcjonowało jako rynsztok. Agni wtulił twarz w kamienną ścianę korytarza. Była jeszcze chłodniejsza niż kamyk.

– Ja pomogę! Ja pomogę! – jęczał cienki, wysoki głos.

W sztolni numer siedem powietrze było gorące. Strumienie i żyły wodne chłodziły ściany, ale masa spoconych ciał, które nieustannie pracowały w tej zamkniętej, prawie niewentylowanej przestrzeni, sprawiała, że już po godzinie pracy robiło się ciepło, lepko i duszno. Krasnoludy co chwila przerywały robotę, zdejmowały przepocone sztuczne brody, wachlowały się nimi, co nie dawało jednak ulgi. Powiewy niosły ze sobą tylko więcej ciepła i sprawiały, że Agni mógł zakosztować zapachu nawet tych robotników, którzy pracowali w dużym oddaleniu. Tutaj pot był wspólny.

– Ja pomogę! Ja pomogę!

Tutaj wszystko było wspólne. Jedzenie, picie, praca i nieszczęście. A właściwie wspomnienie nieszczęścia. Bo po tym wszystkim, co się wydarzyło, już prawie nie odczuwało się tego, co było teraz.

– Ja pomogę! Ja naprawdę pomogę!

Nieszczęście zaczęło się kilka lat temu, kiedy to Agni został kopnięty w kostkę na ulicy miasteczka Wielkogród, dawniej Mahapur. Przewrócił się wtedy, z nogi spadł mu but, a z buta wyleciała specjalna wkładka, dzięki której Agni wydawał się wyższy. Brodę sam zgolił wcześniej, więc mu jej nie zdarto. Związano mu tylko nogi kolczastym drutem i powleczono na komisariat twarzą do ziemi. Odkąd ludzie przejęli władzę w Mahapurze, jakość bruku pogorszyła się znacznie i Agni mógł się o tym przekonać na własnym czole.

– Pozwólcie mi… Ja naprawdę chcę wam pomóc! Dajcie mi młot! Zobaczcie, potrafię jakoś utrzymać się na no…

W Mahapurze administracja należała do Cesarskich Stalowych Fanatyków. Była to specjalna formacja utworzona na potrzeby okręgu górniczego. Nauczono ich, że życie całej okolicy mają podporządkować jednemu celowi – wytwarzaniu stali, poczynając od wydobycia rudy, poprzez wytapianie i obróbkę. W związku z tym nikt już nie produkował w regionie żywności. Ponieważ występowały ciągłe problemy z jej transportem, Biuro Prowincji Górniczych wydało Szmaragdowy Mandat Specjalny, sankcjonujący kanibalizm wśród więźniów. Miało to wyglądać zgodnie z mechanizmem, jaki sobie obmyślił ówczesny komendant regionu, pułkownik Vojta, który obliczył, że rocznie będzie wymierać jedna czwarta mieszkańców regionu, co wystarczy na utrzymanie reszty przez następny rok. To znaczyło, że na dziesięciu ludzi co roku umrze średnio dwa i pół człowieka. Pozostałe siedem i pół człowieka będzie jadło te martwe dwa i pół. Dwa i pół człowieka to osiemdziesiąt dziewięć funtów solonej karmy białkowo-tłuszczowo-kostnej, co oznacza, że siedem i pół człowieka otrzyma rocznie dwanaście funtów takiej karmy na głowę. A z tego kolei wypada, że jeden człowiek codziennie otrzyma jedną trzydziestą funta karmy dziennie. „Jak książęta będziecie żyli, lepiej niż jak książęta, jak Cesarscy Generałowie – krzyczał Vojta do klęczącego tłumu górników. – A jak kogo śmierć spotka, to zaszczytna, dla pożytku Cesarstwa i druhów”.

– Bardzo głodny! Bardzo… Ale nie słaby! Młot utrzymam, tylko zoba…

Nie wszystko jednak poszło tak, jak Vojta sobie wyobrażał. Okazało się, że umierający górnicy przeważnie byli zbyt wychudzeni, aby dostarczyć odpowiednią ilość solonej karmy białkowo-tłuszczowo-kostnej. A największym problemem byli więźniowie-pracownicy należący do lokalnej rzekomej mniejszości etnicznej. Nie wolno było tego mówić głośno, ale oni jednak czymś różnili się od ludzi. W ciemności widzieli jak koty, ich oczy same emitowały coś w rodzaju światła czy blasku, co pozwalało im orientować się nawet w najgęstszym mroku. I wyłupywanie tych oczu nic nie pomagało, bo chyba jeszcze lepiej mieli rozwinięte te najbardziej „ciemnościowe” zmysły, którymi są słuch i węch. Raz wpuszczeni w podziemia, natychmiast stawali się ich panami. Zamordowanie nadzorców i rozkucie kajdan oskardami zajmowało im zazwyczaj kilka minut. Oczywiście, na zewnątrz nie mogli już wyjść, ale do nich też nikt nie mógł zejść. Ekspedycje karne nie powracały nawet w postaci ścierwa. Być może, zgodnie z ogólnymi zaleceniami pułkownika Vojty dla okręgu górniczego, były zjadane. Co gorsza, na powierzchnię nie wydostawał się też żaden urobek. A tu terminy goniły, wojsko domagało się zbroic i mieczy, huty – stali i zbliżał się niebezpieczny moment, moment Gniewu Cesarza. Vojta mógł poprosić wojsko o pomoc, ale wiedział, że oskarżono by go o nieskuteczność. Wysłał więc do kopalni jeszcze jedną ekspedycję karną, specjalną, składającą się nie tylko z Fanatyków, ale także z uzbrojonych członków rzekomej mniejszości etnicznej, przekupionych obietnicą wolności. Jak się jednak okazało, członkowie mniejszości od obietnicy wolności woleli samą wolność. Zmasakrowali Fanatyków i skumali się z pobratymcami na dole. Chociaż można powiedzieć, że tym razem ekspedycja przyniosła skutek. Na powierzchnię bowiem ktoś wrócił. Był to dowódca ekspedycji i zastępca Vojty, niejaki Fumio Murakami. Murakami wrócił z listem od przywódcy buntowników, Waruny. Miał ten list ze sobą, a właściwie na sobie, bo wypisano mu go za pomocą dłuta na plecach. Maleńkie ranki w kształcie run były kolejnym dowodem na to, jak dobrze więźniowie widzą w ciemności, a poza tym niosły ze sobą pewną propozycję. Waruna, tytułujący się Nadsztygarem i Lajaradżą Kopalni Mahapuru, zaproponował pułkownikowi Fanatyków następujący układ: regularne dostawy chleba, świeżych owoców, słoniny, piwa i sztucznych bród w zamian za regularne dostawy rudy. Vojta nie miał tyle piwa i owoców, nie mówiąc już o słoninie, chlebie i sztucznych brodach, aby zaspokoić te potrzeby. Oczywiście, mógł starać się skombinować pożywienie, sprzedając wyroby stalowe na lewo Kwatermistrzom Armii Cesarskiej. Oni, szczególnie w regionach na północ od gór, sami sprzedawali pokątnie wszystko, włącznie z mieczami i zbrojami. Potrzebowali więc tych artykułów bardzo pilnie. Vojta jednak nie mógł zdecydować się na handel z tymi, co swym uporczywym buntem obrażają Najświętsze Imię Cesarza. Postanowił przegłodzić buntowników, zapomniał jednak, że ci szaleńcy wierzą we własną nieśmiertelność, a choć bardzo kochają jeść, robią to – jak twierdzą – tylko dla przyjemności. Trudno było powiedzieć, czy naprawdę byli tak wytrzymali, czy też dotarli do podziemnych gęsto zarybionych jezior, ale w każdym razie nawet po miesiącu nie pojawiły się żadne oznaki kapitulacji. Pojawił się za to Specjalny Wysłannik Cesarski, który zdjął Vojtę ze stanowiska i skazał go na zwyczajową karę przewidzianą dla nieskutecznych zarządców kopalni. Obcięto mu nogi do pół łydki, tak aby upodobnił się wzrostem do rzekomej mniejszości etnicznej, a następnie za pomocą długiej liny i wielkiego wiadra spuszczono na dno jednego z głębokich szybów. Tam reszty kaźni mieli dokonać sami zbuntowani więźniowie. Ci jednak uznali, że powstrzymanie się od bezpośredniego zabicia komendanta może być zabawniejsze.

– Błagam was! Błagam was! Ulitujcie się, przecież… Przecież teraz jedziemy na jednym wózku… Ja wam pomogę!

Krasnoludy pchały pod górę wózki wypełnione urobkiem. W jednym z nich leżał związany człowiek. W pewnym momencie trafiono na żyłę rudy, która szła w górę, prawie pod powierzchnię ziemi. Wyrąbano więc chodnik, idący w tym kierunku, i w pewnym momencie natknięto się na zakopanego pod ziemią mężczyznę. Był zamknięty w malutkiej jamce, do której powietrze docierało przez coś w rodzaju malutkiego korytarzyka, sięgającego zbocza góry. Jamka była niewiele większa od swojego lokatora, tak że podziemny człowiek musiał spędzać życie w prawie całkowitym bezruchu. Nic też nie jadł. Było to, jak mówiły krasnoludy z dłuższym stażem w tej kopalni, kolejne takie znalezisko. Niektórzy ludzie zakopywali się w ten sposób, aby znaleźć się poza Cesarstwem. Świadomość, że są wolni, dawała im siłę, dzięki której mogli bardzo długo wytrzymać bez jedzenia. Myśleli, że władza Cesarza nie sięga pod ziemię. W przypadku krasnoludów z kopalni było to prawdą, ale nie w przypadku ludzi. Krasnoludy prędzej czy później ich znajdowały i dostarczały władzom okręgu górniczego razem z urobkiem. Była to część umowy.

2
{"b":"100669","o":1}