Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tato, a co to?

– Drzewne raki. Chcą uciec na zewnątrz, ale boją się dymu. Na przemian wbiegają do środka i wybiegają na zewnątrz ze strachu. Nic im nie pomoże. Uwędzą się na gałęziach i pospadają.

– I też je zjemy.

– Pewnie. Mięsko z wędzonymi rakami drzewnymi na dodatek… Delicja.

– Jebut… Jebut… Jebut… Jebut…

– To tak strasznie booooli!!!

– Musi boleć.

– Mamusiu, proooszę, nie, nie, tylko nie…

– Musi boleć.

– Dlaczego musi!!!?

– Poczekaj, zaraz ci powiem, tylko jeszcze może… wpuszczę ci mróweczek.

– Nie!!!

– Tak. Dobrze, teraz przez chwilę nie będzie bolało. Może być nawet przyjemnie. Ale potem to się dopiero zacznie. Albo nie, mam coś lepszego niż mróweczki. Widzisz?

– Nie chcę!!!

– Wiem, że nie chcesz. Jeszcze tego by tylko brakowało, żebyś chciała. Masz nie chcieć. Ale masz tak się bać, żeby mówić, że chcesz i prosisz o jeszcze. Tak że nigdy więcej nie pozwalaj sobie na żadne „nie chcę”. Ma być tylko „tak, tak, jeszcze, jeszcze”. Każde „nie” będzie wiązać się z kolejnym wzrostem bólu. A wierz mi, podczas Wspaniałej Cesarskiej Procedury Nieskończonego Uodporniania przesuwa się nie tylko granica śmierci – co ciebie nie interesuje, bo i tak jesteś nieśmiertelny, przechodzisz tę procedurę tylko po to, aby podzielić los ludzi – ale przesuwa się także granica bólu ostatecznego. Stajesz się zdolny do znoszenia coraz większego i większego bólu, który wcześniej był dla ciebie niewyobrażalny.

– Mamo…

– Poczekaj, miałam ci odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego musi boleć?”.

– Ale ja nie chcę, żebyś mi odpowiadała. Ja chcę, żeby nie bolało.

– Czyżby moje tłumaczenia ci nie wystarczały? Rzeczywiście, chyba nie wystarczają, skoro już tyle razy ci tłumaczyłem, a ty nadal pytasz: „Dlaczego musi boleć?”. No dobrze, tym razem spróbuję ci wytłumaczyć wszystko od początku, dogłębnie. Tyle że w ten sposób zwiększy się twój poziom rozumienia sensu własnej męki, a co za tym idzie, będziesz zobowiązana do większej akceptacji tej męki… A więc, stosownie do zwiększonego poziomu twojej akceptacji, zwiększymy także i sam poziom tej męki.

– Nie!!!

– Słucham?

– Taaaak!!!… To… Znaczy… Tak…

– Jakie grzeczne dziecko. Jak rozumiem, ty chcesz, żeby nie bolało. Nie chcesz cierpieć i uważasz, że w ogóle nie powinno być cierpienia. Jednym słowem, chcesz, żeby było dobrze. Otóż dobrze być nie może.

– Dlaczego?!!!

– Bo coś takiego jak „dobrze” jest niemożliwe. Pojęcie „dobra” jest bez sensu. Czekaj, rozluźnię ci te obręcze na skroniach, bo utrudniają dopływ krwi do mózgu, a więc myślenie. Bo to, co ci powiem, będzie dosyć skomplikowane, ale trudno, sama chciałaś.

– Tak…

– Dobrze… No więc tak. Dobro miałoby oznaczać taki stan, w którym wszystkim jest dobrze i ten stan jest niezagrożony, bo nikt nikomu nie czyni krzywdy. Ale tak naprawdę jest inaczej – prawdziwe dobro wymaga, żeby każdy robił innemu dobrze. Tylko o istocie, który robi innym dobrze, mówi się, że to istota dobra, prawda? No więc dobro to stan, w którym wszyscy robią sobie dobrze. Dobro to stan powszechnego altruizmu. Stan, w którym jedna istota – powiedzmy człowiek – nie myśli o sobie, tylko o drugim człowieku. Każdy chce robić innym dobrze, ale sam dobra nie przyjmuje, tylko natychmiast je oddaje. Widzisz, że to pojęcie bezsensowne. Wszyscy wszystkim robią dobrze, ale nikt nie ma dobrze nawet przez chwilę. A przecież wtedy, kiedy jest dobrze, to powinno być dobrze każdej pojedynczej istocie, powiedzmy, każdemu człowiekowi… Więc tu pojawia się pytanie, czy dobro w ogóle może być tym najlepszym, najważniejszym pojęciem, czy można w ogóle w nie wierzyć? Czy nie lepiej jest wierzyć w pojedynczą istotę, powiedzmy człowieka? Może to pojedynczy człowiek jest najważniejszy niż ogólne dobro. Tyle że wtedy każdy zaczyna myśleć o sobie i ludzie mordują się jak zwierzęta. Społeczeństwo, oparte na pojęciu człowieka, byłoby społeczeństwem zwierząt i w końcu kult człowieka przeobraziłby się w kult bestii. Społeczeństwo oparte na pojęciu dobra byłoby z kolei społeczeństwem roślin, w którym życie poszczególnej osoby staje się coraz bardziej uboższe, uboższe, pozbawione przeżyć, sensu, dynamiki. To byłoby społeczeństwo, w którym jednostka znaczy coraz mniej, a ogólna wymiana przysług, mimo że oficjalnie gloryfikowana, też zamiera, bo traci sens. Co to za przysługa, z której nie ma się korzyści? Jedynym sposobem na to, aby istniało właściwie funkcjonujące społeczeństwo… a raczej jedyną, najważniejszą wartością, na której mogłoby oprzeć swoje istnienie społeczeństwo, musiałoby być połączenie tych dwóch wartości: człowieka i dobra. Trzeba by uwierzyć, że jest jakiś Człowiek-Dobro, z którego wszystko się wywodzi. Istota będąca czymś takim jak człowiek czy elf, czyli myśląca, czująca, konkretna i pojedyncza, ale zarazem wszechobecna, istniejąca w innych istotach i pomiędzy nimi. I w całym tym dobru, które dzieje się pomiędzy nimi. Tylko gdyby istniał Człowiek-Dobro i gdyby wszyscy nim żyli, gdyby był najwyższą wartością… tylko wtedy mogłoby być dobrze. Ale Czlowieka-Dobro nie ma, jestem tylko ja.

„W twoim Cesarstwie ludzie są bestiami i roślinami naraz” – tę myśl na szczęście udało się powstrzymać, zanim się pojawiła. Zanim wyczuła ją mama.

– Witaj w Rombie, synku córeczko.

– Jebut. Jebut. Jebut. Jebut.

– A teraz co się dzieje, tatusiu?

– Oni jeszcze bardziej próbują wyrąbać się na zewnątrz. Ale drewno białolistu twarde, mocne… Nie uda się im.

– Hi, hi, tatusiu.

– Hi, hi, syneczku.

– Ale tatusiu, czy ogień nie osłabia drewienka?

– Jebuuut! – z dzikim rykiem Bima wyrąbał się na zewnątrz z płonącego drzewa poprzez wielką wyrwę. Krasnolud kaszlał i spluwał, i był jeszcze czarniejszy niż zwykle. Pot na jego twarzy błyszczał tak bardzo, że Bima sprawiał wrażenie wyrzeźbionego w lśniącym brązie.

– Jaki śliczny – zachwycił się chłopczyk.

Ojciec, wąsaty i zdumiony, stał przez chwilę bez ruchu. Potem porwał synka na ramię i już miał uciekać, kiedy Bima trafił go toporem w plecy. Na szarawym płótnie sukmany pojawiła się najpierw ciemna, a po chwili wyraźnie czerwona plama. Mężczyzna upadł na ziemię razem z żywym synkiem. W sekundę później czarny krasnolud był już przy dziecku.

Z wyrwy w płonącym drzewie wybiegały następne krasnoludy, słaniając się i pokasłując. Zataczały się, padały na ziemię, ale biegły dalej, jak najdalej od ognia.

– Mam szczeniaka!!! – ryczał Bima.

Chłopak nie ryczał. Patrzył na Bimę szeroko otwartymi oczyma, jak czujny, przestraszony kot.

– Kurwa… – Agni dopełzł do Bimy i do kałuży wody.

– Przeżyłeś… Kurwa, przeżyłeś coś takiego w ciągu czterdziestu tysięcy lat? – zapytał Yudi.

– Kurwa, nie – odpowiedział Agni.

– Mam szczeniaka!!! – ryczał Bima.

– Trzeba… go… zabić – wydyszał Ardżu. – Wioska nie może się o nas dowiedzieć.

– Tu na mapie nie ma żadnej wioski – powiedział Agni. – To dzieciak leśniczego.

Istotnie, na ramionach sukmany naszyte były hafty przedstawiające szubienicę, godło Wspaniałych Cesarskich Służb Leśnych.

– No i co z tego!!! – ryknął Bima. – I tak go zabijemy.

– Dlaczego? – zapytał Agni.

– A dlaczego oni chcieli zabić nas?! – zapytał czarny krasnolud.

– Wiesz… – zaczął Saha. – Sam nam mówiłeś, że mamy oszczędzać zapasy. Za każdym razem, gdy znajdziemy coś jadalnego, mamy to zjeść.

Chłopiec chyba dopiero po tych słowach zrozumiał, co go czeka, bo jego twarzyczka skurczyła się, a po twarzy popłynęły wielkie brudne łzy.

– Nie płacz – uśmiechnął się nagle Bima. – No, nie płacz. To były żarty. Pójdziesz z nami, krasnoludami, na wędrówkę. Zostaniesz dzieckiem pułku. No, nie płacz, do cholery!

I udusił.

– Mamo…

– Słucham cię, synku córeczko.

– A Śnieżna Równina? Czy Śnieżna Równina istnieje?

10
{"b":"100669","o":1}