Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ale?

– Jest ale.

– Dwóch z nas będzie musiało umrzeć.

– Co?! – zadygotał Yudi.

– Przecież nie ma się czego bać. Krasnolud to byt, forma materii. Jak umrze, zmienia stan skupienia, ale nie znika – wyszczerzył się Bima.

– Zamknij się.

– Wszystko, czego potrzebujemy – kontynuował Agni – to dwie tchórnice…

– Tego tu nie brakuje.

– I dwa żywe krasnoludy w wodzie, jeden w odległości dziesięciu, a drugi dwudziestu łokci od wysepki.

– O ja pierdolę. – Ardżu zrozumiał, na czym polega plan.

– Ale jak te dwa krasnoludy mają utrzymać się na wodzie? – zapytał Naku. – Przecież my pływać nie umiemy. A jak który pójdzie na dno, zanim tchórnica go dopadnie, to ona go zaklajstruje na dole. On wtedy nie wypłynie na powierzchnię. Ta mazia pływa, bo tworzy płaskie wysepki jakby tratwy. Jak powstaną na powierzchni, to pływają, ale jak powstaną na dole, to już tam leżą.

– Ja umiem pływać – powiedział Bima.

Krasnoludy zamilkły i spojrzały na niego.

– Ja umiem i ja pójdę – oświadczył Bima. – Mam dosyć tego całego gówna.

– Ale wiesz… Pamiętaj, że twoje cierpienia się nie skończą – zamamrotał Saha. – Przecież po śmierci krasnolud nadal czuje. I sam mówiłeś, że okropnie cierpi, jak się rozkłada, rozpada…

– Ale przynajmniej nie będę musiał się tego bać, bo to się już wydarzy. Miałem nadzieję, że wy mnie zjecie… Ale przynajmniej zje mnie tchórnica. I pewnie jakaś cząstka mnie będzie w niej sobie wesoło hulać. Uważajcie tylko, bo będzie to najbardziej wredna tchórnica w okolicy – uśmiechnął się Bima. – Idę. Pod warunkiem że pójdzie także Yudi.

– Co?!

– Przecież nie boisz się, Yudi. Sam mówiłeś.

– Ja nie umiem pływać!

– Nie musisz. Dziesięć łokci od brzegu jeszcze ustoisz, jak staniesz na palcach. A nie będziesz musiał długo stać.

– Nie!

– Tyle nagadałeś o tej śmierci, to teraz pokaż nam, jak się umiera.

– Nie!

– Dobra, ja pójdę – wydusił z siebie Ardżu.

– Nie – uciął Agni. – Ty pójdziesz, Yudi.

– Ja? Dlaczego ja?

– Bo jesteś z nas najsłabszy. Fizycznie i psychicznie. Jesteś najsłabszym członkiem zespołu, a więc zmniejszasz nasze szanse. A tak to możesz się do czegoś przydać. Powinieneś być dumny.

– Nie! Niech Ardżu idzie, on chce!

– Nie mogę pozwolić, żeby Ardżu szedł. To nasz najlepszy szermierz. I najlepszy kandydat na nowego dowódcę, gdybym ja poległ.

– Nie!

– Zrozum, Yudi – powiedział Ardżu z ulgą. – To konieczność.

– Cały zespół tego chce – dodał Naku.

– Cały?

– Cały – odpowiedział Saha.

– Nie!

– Jeżeli nie pójdziesz, to cię porzucimy.

– Tutaj? Nie ma gdzie.

– Może raczej powinienem był powiedzieć „podrzucimy” – Agni był całkowicie poważny. – Podrzucimy cię tchórnicom.

– Mam lepszy pomysł – powiedział Bima. – Skręcimy linę ze strzępków naszych szmat, zwiążemy go i przymocujemy do tego kawałka belki, który tchórnica łaskawie cisnęła nam na mieliznę. Umieścimy go w odpowiedniej odległości od brzegu, a sami na lądzie będziemy trzymać koniec liny, żeby nie oddryfował. On nie będzie mógł się poruszać i nigdzie nie odpłynie. Jego szamotanie najwyżej przyciągnie tchórnicę.

– Nie!

– To co, sam wejdziesz do wody?

– Skurwysyny! Chłopaki, nie!!! Skurwysyny! Chłopaki!!! Skurwysyny! Chłopaki, nieee!!!…

Yudi zamilkł i szarpnął się, widząc zbliżającą się parę wielkich niezapominajkowych oczu. Kawał belki obrócił się w wodzie razem ze związanym krasnoludem, który na skutek tego znalazł się na chwilę pod wodą, potem wynurzył się dupą do góry i powrócił do poprzedniej pozycji, niejako fikając kozła razem z drewnem. Nieco dalej, bliżej szuwarów, Bima parsknął i zabulgotał.

Woda zaśmierdziała intensywnie, lekko zasyczała, a po chwili na powierzchni pokazał się ciemnoszklisty kożuch. Krasnoludy w wodzie zawyły. Po chwili ich głowy sterczały z czegoś, co wyglądało jak gruby, twardy, czarny lód.

Pomiędzy łachą piaskową a szuwarami powstały dwie mocno niestabilne wysepki, każda szeroka na jakieś dwanaście łokci. Pośrodku tej bliższej wystawała wyjąca głowa Yudiego, pośrodku drugiej tkwił kędzierzawy łeb Bimy.

Dwa wielkie podwodne kształty oddalały się w stronę zatoki po drugiej stronie rzeki. Tchórnice wiedziały, że teraz trzeba dać ofiarom czas na zgnicie żywcem. Tymczasem można było odwiedzić inne łowiska.

Agni jako pierwszy wszedł na chyboczącą się krę. Kiedy przechodził obok unieruchomionego Yudiego, ten napluł mu na nogawkę. Ardżu, który szedł jako drugi, kopnął sterczącą głowę z rozmachem.

– Więcej godności – dodał jeszcze.

Yudi rozpłakał się. Agni przeszedł na drugą wysepkę.

– Bywaj, Bima – powiedział.

– Będę bywał – wydusił z siebie czarny krasnolud. – Kurwa… żebyście wiedzieli, jak to ściska szyję…

Krasnoludy dotarły do gęstych zarośli przybrzeżnych. Tu znowu było płytko, za płytko dla tchórnic. Poza tym żadna tchórnica nie umiałaby poruszać się pomiędzy twardymi, ostrymi łodygami szablotrzciny. Nawet krasnoludy miały z tym kłopot. Musiały sobie wysiec ścieżkę nożami.

Kiedy hałas ścinanych łodyg ucichł, Bima zaczął jęczeć. Najpierw cicho, potem coraz głośniej. Oklejająca mu szyję i plecy stwardniała maź powoli przesączała swoje soki gnilne w jego ciało. Gnicie, jak się okazało, potwornie swędziało. Bardziej chyba nawet swędziało, niż bolało. A to okazało się trudniejsze do wytrzymania niż ból.

Pod wieczór krasnoludy dotarły do małej wsi otoczonej palisadą. Nad bramą wisiała deska z wyrzezanym napisem „Osada nieczynna”, ale Agni na wszelki wypadek kazał kompanom nasłuchiwać, czy ktoś się za palisadą nie rusza. Po godzinie ciszy, którą zakłócało tylko „eee… eee” zniechęconego ptaka, krasnoludy ostrożnie popełzły zaroślami w stronę bramy.

Osada była faktycznie nieczynna. Wszędzie leżały trupy ludzi, ale dosyć osobliwych, bo każdy z nich miał jedną bliznę na czole. Jedną maleńką bliznę na czole i jedną wielką bliznę na brzuchu. Ta ostatnia była jakby… zaszyta.

– Ciekawe, dlaczego nie śmierdzą? – zapytał Naku.

– Mówisz, że to świeże trupy!? – przestraszył się Saha.

– Nie, krew dawno już zakrzepła. Ale zalatywać powinny.

Odpowiedź na pytanie znalazła się dosyć szybko. Pośrodku osady znajdowała się ogromna drewniana tablica z wyrytym tekstem, który na szczęście zdążył już ściemnieć. Tekst głosił: „Ta oto niegodna miejscowość, której nazwa została wymazana z map i rejestrów, wzbraniała się przed oddaniem w niewolę w ramach spłaty Podatku Nieskończonej Wdzięczności. Specjalny Cesarski Wysłannik, Lisse Kirjapoika o zaszczytnym przydomku Uśmiechnięta Sprawiedliwość, nakazał, aby trzęsących się o swoje miejsce zamieszkania i mienie nędznych niewdzięczników na zawsze w tym miejscu zakonserwować. Zakonserwowanie odbyło się poprzez wypchanie niewdzięczników trującymi proszkami i ziołami. Słowa te pisałem ja, Hojtan Hajja, sołtys i pisarz tej nędznej miejscowości, który dodatkowo winny jest uważania się za przedstawiciela rzekomej zanikającej mniejszości etnicznej, wyróżniającej się posiadaniem trzeciej, małej ręki na czole. Jako wyjątkowo ohydny przestępca, zostanę teraz odesłany do Olśniewającego Miasta Pierwszej Cesarskiej Kategorii w celu poddania mnie Nigdy Niekończącym Się Torturom. Błogosławiona Radość Nieogarnialnej Słuszności!”.

– A to chuj z tej Uśmiechniętej Sprawiedliwości – powiedział Naku. – Mógł ich przecież zasolić.

– No! Odbudowalibyśmy nasze zasoby prowiantowe.

– Trudno. Trzeba będzie zapolować.

Jonga skuliła się. Zabolało strasznie, ale opanowała się i jeszcze mocniej wtuliła w przestrzeń między lodowatą ścianą a cuchnącym kubłem.

Dzięki nowym właściwościom swojego ciała umiała się skulić bardziej niż jakikolwiek człowiek. Bo człowieka już właściwie nie przypominała. Teraz zmieniła się nie tylko konsystencja ciała, ale także kształt. Wyglądała raczej jak kłębowisko mokrych ścierek. Czyli coś, co jest bardzo na miejscu pomiędzy lodowatą ścianą a cuchnącym kubłem.

19
{"b":"100669","o":1}