Литмир - Электронная Библиотека
A
A

A swoją drogą wiele innych statków musiało wieźć podobne ładunki, bo wszędzie jak okiem sięgnąć widać było dryfujące, osiadłe na mieliznach lub w szuwarach wraki łodzi i barek rozdartych przez tchórnice. Ich wręgi i dzioby wystawały ponad wodę. Tłoczyły się na nich popiskujące nietoperzyki pingwinie, małe ssaki o bezwłosych, prawie ludzkich twarzach, które straciły zdolność latania. Zaadaptowały się do życia w rzece, a ich skrzydła przeobraziły się w płetwy. Co rusz skakały do wody. Nie bały się tchórnic. Zastygła wydzielina tych mięczaków była ich głównym pożywieniem. Dlatego miejscowi żeglarze uważali, że nietoperzyki są najbardziej odpornymi na gnicie stworzeniami, a ich krew to najlepszy środek odkażający. Co więcej, wierzyli, że istoty tak odporne na rozkład muszą być nieśmiertelne. Dlatego też gdy tylko mogli, zabijali je. Nie tylko po to, żeby zdobyć krew, ale także z zazdrości o nieśmiertelność.

– Bima, a jak ty się wykamieniłeś, to byli już ludzie?

– A jak myślisz?

– Myślę.

– I co wymyśliłeś?

– No powiedz.

– No pewnie, że byli! A skąd by przyszło do głowy elfce, że krasnoluda można zabić? Że w ogóle można zabić? Musiała najpierw popatrzeć, jak zdychają pomioty.

Od pewnego czasu mieli wiatr w żagle. Płynęli dość szybko, żeby tchórnice nie mogły za nimi nadążyć. Roztrącali dryfujące wysepki z jęczącymi ludzkimi głowami, mijali wodne małpki i pingwinie nietoperze podskakujące na falach, a Naku próbował nawet nałapać ryb w ciągniętą za barką sieć, ale wszystkie ryby, które udało mu się wyłowić, były na wpół przezroczyste i na wpół zgniłe.

– Kwiii… Kwiii… – wydawał z siebie dziwny, jakby prosiaczkowaty odgłos, kiedy rzygał po powąchaniu jednego z połowów ze zbyt bliskiej odległości.

– Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak rzygał – stwierdził Yudi.

– Jeszcze nie powąchałeś żadnej z tych rybek – odpowiedział Ardżu.

– No coś ty?! Chcesz powiedzieć, że śmierdzą bardziej niż nasze ogórki? – zdumiał się Yudi.

Pod wieczór wpłynęli w szerokie rozlewisko rzeki. Na wodzie unosiły się jajowate obiekty wielkości niemowlęcych głów, które syczały.

– No, to przejebane – jęknął Agni.

– Dlaczego?! – Ardżu był czujny.

– To są jaja tchórnic. Tutaj złożyły lęg.

– Aha. Zaatakują nas, bo zakłócamy spokój ich… dzieciom.

– Nie. Będą atakować się nawzajem, a przy okazji my możemy pójść na dno.

– Zaatakują się tam, gdzie złożyły jaja?

– Tak. Tak się składa, że zanim tchórnica złoży jajo, wkłada w nie maksimum substancji pożywnych… to znaczy, dla niej pożywnych… jakie ma w organizmie. Są to, rzecz jasna, właśnie te substancje, jakich tchórnica najbardziej potrzebuje, gdy ma zamiar wyhodować w sobie jajo. Dlatego gdy tchórnica czuje, że zbliża się czas na jajo, szuka innej tchórnicy, która już jajo złożyła… I pożera to jajo. Matka jaja próbuje go bronić. Dlatego w takich miejscach… No, sztorm to przy tym pikuś.

– To co mamy robić?

– Chyba tutaj będziemy musieli pozbyć się naszych ogórków. Jak tylko coś się zacznie, niezależnie od wszystkiego musimy pozbyć się naszych ogórków.

– Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa… – Bima śpiewał dość nieskomplikowaną piosenkę.

– Nie trzęś się tak – pouczył go Ardżu. – Bo zlecimy wszyscy z tego drewna.

– Czy mamy w ogóle jakąś szansę?

– Tak. Na razie wszystkie zajęły się naszymi ogórkami. Musimy wiosłować rękami w stronę tych szuwarów. Widzicie tę mieliznę ze zgniłymi trupami? Tchórnice tam się nie dostaną.

– To ciekawe, skąd te trupy.

– Gdyby mogły tam się dostać, żaden zgniły trup nie leżałby nawet przez sekundę.

– Ale to nie może być fajne miejsce, skoro leżą tam zgniłe trupy.

– No właśnie. Ktoś musiał ich zabić.

– Sądzę, że umarli z głodu, bo nie mogli przedostać się z mielizny na suchy ląd, gdy naokoło pływały tchórnice.

– Aha.

Na chwilę zapadła cisza.

– Nieważne – syknął Agni. – Wiosłować rękami. Lepiej tam siedzieć przez całą wieczność niż dać się zjeść tchórnicom.

– Myślę, że oni cierpieli nie tylko z głodu, ale i z pragnienia. Tej wody przecież nie da się pić.

– Wiosłować nogami! Wiosłować!

– Ale ja się boję wsadzać ręce do wody.

– I tak wsadzasz nogi, przecież na tym balu drzewnym da się siedzieć tylko okrakiem.

– Ale jak wsadzam ręce, to jeszcze bardziej czuję się w wodzie.

– Nie myślałem, że taka porządna barka może pęknąć w jednej chwili.

– No wiesz, cztery tchórnice naraz…

– I jedna taka wielka…

Mielizna zbliżała się coraz bardziej. I coraz bardziej cuchnęła. Samym zapachem powinna przywoływać tchórnice, ale te najwyraźniej zrozumiały, że trupy na piasku są dla nich niedostępne. Albo po prostu ogórki cuchnęły piękniej.

Krasnoludy dobiły w końcu do piaszczystej łachy. Wykończone, waliły się na wilgotny piach między trupami, jęcząc cicho.

– I co teraz?… – zapytał w końcu Ardżu.

– Do brzegu mamy jakieś dwieście łokci – stwierdził Agni. – Sześćdziesiąt łokci po gładkiej wodzie, dalej są szuwary. W szuwarach będzie im trudniej. To szablotrzcina, o ostrych, kaleczących brzegach. A tchórnica miękka, machnie macką i po macce. Musimy tylko przebyć te trzydzieści łokci. Teraz pewnie nam się nie uda… Widzicie te zmarszczki na powierzchni wody? To one. Mają już dość ogórków, znowu podpłynęły tutaj. Smród je ciągnie. I bardzo dobrze.

– I dobrze?! – krzyknął zdumiony Yudi.

– I dobrze, bo gdy trochę odpoczniemy, to wrzucimy te wszystkie trupy z mielizny do wody od tej strony, od strony rzeki. A my szybko pożeglujemy w drugą stronę, w stronę szuwarów, na naszym balu drzewnym.

– Szefie! – krzyknął Naku, przyglądając się trupom. – Co to za istoty? To nie elfy, nie ludzie i nie nasi! Mają pośrodku czoła trzecią malutką rączkę!

– Nie wiem – odpowiedział zmęczony Agni. – Ale to nieważne. Ważne, że są zgniłe.

– Boję się – przyznał się Bima.

– Zamknij się. – Ardżu też się bał.

– Nie ma się czego bać – bełkotał zielony ze strachu Yudi. – Krasnolud to byt, forma materii… Jak umrze, zmienia stan skupienia, ale nie znika…

– Zamknij się.

Bryzgi wody i strzępy mięsa przelatywały nad piaszczystą łachą. Cuchnąca maź opryskiwała krasnoludom karki i plecy. Po drugiej stronie mielizny, w wodzie, trwało szaleństwo. Tchórnice wyrywały sobie nawzajem zgniłe ciała, które rozpadały się z osobliwym mlaskiem. Brzmiało to tak, jak gdyby bardzo zadowolony olbrzym ze smakiem jadł owsiankę.

Krasnoludy wlazły do wody i wszystkie zatrzęsły się jednocześnie. Usiadły okrakiem na mokrym, podgniłym balu, a potem zaczęły wiosłować rękami. Bal zadygotał i powolutku zaczął płynąć w stronę szuwarów.

– Wszyscy na ląd!!! – krzyknął nagle Agni. – Z bala i z powrotem na mieliznę!

– Co?!

– Natychmiast!

Krasnoludy rzuciły się do rzeki. Woda wydała się Agniemu strasznie gęsta, ciężka i obezwładniająca, jak gdyby tchórnica już zdążyła wypuścić z siebie tężejący klej. Poczuł coś tak strasznego, że aż przyjemnego. Rezygnację. „Śmierć jest słodka? – coś powiedziało w jego głowie. – Przynajmniej już nie będę musiał wal…”. Przemógł się jednak i dobiegł do brzegu, rozchlapując wodę.

W ostatniej chwili. Wielka tchórnica, która musiała zauważyć ich żeglugę, dopływała już do bala. Tuż pod powierzchnią wyraźnie było widać jej ogromne, błękitne, niewinne oczy. Wszystkie krasnoludy wyszły już na ląd. Mięczak, najwyraźniej wściekły, oplótł mackami drewno, a potem nagle rozdarł je na kilka kawałków i rozrzucił naokoło. Tylko jeden trafił na wysepkę, reszta poleciała w szuwary.

– No to nieźle – rzekł Bima.

– Posiedzimy tu, dopóki nie znajdzie się jakiś sposób.

– Posiedzimy, dopóki nie znajdzie nas patrol Bystrej Straży.

– To prawda – przyznał Ardżu. – Musimy dać się zaaresztować, a potem zabić tych, co nas aresztowali.

– Superproste.

– A znasz prostszy sposób?

– Mam! – zawył Agni.

– Co? Co się stało?

– Mam prostszy sposób. No, może nie prostszy. Ale nie trzeba będzie dać się aresztować. Nikt nas nie będzie musiał stąd wyciągać, nikt nas nie zobaczy…

18
{"b":"100669","o":1}