Литмир - Электронная Библиотека
A
A

O kurwa! To były prawdziwe krasnale! Tylko pokryte warstwą djausu, który wyglądał jak metal! Jeden z nich właśnie podniósł…

– No, ten za bardzo śmierdzi gównem, żeby go jeść – oświadczył Bima. – Może dzisiaj zjemy coś lepszego? Czuję zapach grochu.

– I słoniny – uśmiechnął się Naku.

– Dobra – powiedział Agni. – Tylko wrzućcie zwłoki do tego lochu, tam, gdzie coś tak ryczy.

– Trzeba by sprawdzić, co to tak ryczy – zauważył Ardżu.

– Tak, ale najpierw wrzućmy tam trupa.

– Nie wiem, czy to rozsądne.

– Ja też nie wiem, ale pozostawienie go tutaj w ogrodzie na pewno nie byłoby rozsądne. Może przechodzić Patrol Wieczornej Wszędobylskości, czy jak się te chuje nazywają. Nie zakopiemy go przecież, nie ma czasu.

Ardżu wzruszył ramionami i podszedł do okienka, z którego dobiegały ryki. Wepchnął grubasa do środka. W środku zaryczało głośniej, ale jakoś dziwnie.

– Słyszeliście? – zapytał Yudi. – To jakieś wesołe było.

– Chodźmy – rozkazał Agni. – Nie ma wyjścia, musimy się teraz schować w tym domku.

Na pierwszy rzut oka nie było w nim nikogo. Spod łoża dobiegał jednak wyraźniejszy zapach gówna i wszystkie krasnoludy go wyczuły. Bez większych problemów Ardżu wyciągnął spod łóżka nagą i pokrytą pręgami dziewczynkę, a zaraz potem nagą i pokrytą pręgami kobietę. Kształtną, chociaż chudą.

– Ej, chłopaki, tam w lochu jest cała masarnia – krzyczał podniecony Bima, przybiegając z podziemi, kiedy nagle zobaczył samice i zamilkł.

– No… poużywamy sobie – oznajmił zmienionym głosem.

– Dziewczynki nie dotykać. – Agni powiedział tylko tyle.

– No proszę… Jaki humanitarny nasz dowódca się zrobił – syknął czarny krasnolud. – Czy ty z ludźmi za długo nie żyłeś? Dzidzi dzidzi? Dzidzi dzidzi? Wiesz, że u tych potworów dziecko wyłazi z brzucha? A właściwie z dupy? Dlatego tak je kochają, bo to jest ich gówno. A może ty żałujesz, że my nie możemy dzieci mieć? A wiesz, co się u nas robiło z krasnoludami, którym się takie bredziołki roiły? Na przodku do ściany się przykuwało!

– Dziewczynki nie dotykać – powtórzył Agni.

– Dobra, nie wyrucham jej, choć ciągle mi nie wyjaśniłeś, dlaczego. Ale zjeść mogę? Nie przeszkadzało ci, jak udusiłem tamtego chłopca.

– No, on chciał nas zjeść…

– A kadłubki?

– Im trzeba było skrócić męki.

– A tej siksie nie? Przecież to człowiek, czekają ją tylko męki, a na końcu unicestwienie. No, a poza tym, to jeszcze bardziej delikatne mięsko niż chłopiec. To rarytasik dla strudzonego wędrowca, który przez dwa dni musiał stać na baczność i udawać posąg, bo ma takiego genialnego dowódcę.

– Nie damy rady jej uwędzić. Tu nie ma miejsca. I nie ma czasu – mówił powoli Agni.

– Tiak? Ale zjeść na surowo mogę, no nie? Takie delikatne mięsko… Ardżu, Yudi, wy będziecie dziewczynkę trzymać, żeby nie uciekła, będziecie mi ją podsuwać i obracać, tak żebym mógł ją obgryźć ze wszystkich stron, równocześnie posuwając jej matkę, co?

– Najpierw będziesz chyba musiał ją zabić, bo zacznie bronić dziecka – powiedział Yudi. – U ludzkich samic to jest impuls nieodparty.

– O nie, zwiążę ją tylko i niech widzi, co się dzieje. Niech słyszy krzyki obgryzanej dziewczynki. To będzie doskonała przyprawka do delikatnego mięska.

– Marzyciel – powiedział Saha.

– Bima, czy ty w ogóle wiesz, co to jest dziecko? – zapytał Agni.

– Szczeniak. Ludzki albo elfi.

– Dziecko to jesteś ty w momencie, w którym się wykamieniasz. Pamiętasz, jaki wtedy byłeś kruchy i słaby?

– Spierdalaj.

– A gdyby ktoś cię wtedy dopadł? I zaczął na przykład walić w ciebie młotem?

– Spierdalaj!

– Agni, przestań – powiedział Ardżu.

– Próbuję mu wyjaśnić…

– Nie możesz mu wyjaśnić, jak nic nie wiesz.

– Ardżu, ja tu jestem dowódcą.

– Nie w tej sprawie.

– W każdej sprawie.

– Nie możesz być dowódcą w sprawie, o której nic nie wiesz.

– A czego nie wiem w tej sprawie?

– Daj spokój, Ardżu – poprosił Bima jakoś dziwnie bezbarwnie.

– Niech wie. To, o czym mu mówiłeś… Wydarzyło się.

– Co?

– Ktoś próbował zrobić mu krzywdę, kiedy się wykamieniał.

– Kto?

– Jak to kto? Elf. Elfia samica.

– Młotkiem?

– Nie. Oni tam na południu wykamieniają się z węgla. Dlatego są tacy czarni. I kiedy on zaczął się wykamieniać, ta elfica brała właśnie węgiel, żeby go podpalić. I kiedy zobaczyła, że z jednej bryły wykamienia się krasnolud… Nie zostawiła go, nie odłożyła, tylko rzuciła w ogień, żeby go spalić jak najprędzej. Żeby powstrzymać…

– Nie udało się. Przyszedłem na ten świat – powiedział Bima – ale poparzony. Pamiętam, że ona miała wtedy swoje dziecko.

– I rzuciła cię w ogień, żeby ogrzać swoje dziecko.

– Wątpię. Bo zaraz potem rzuciła w ogień swoje dziecko.

Przez chwilę było cicho.

– Nienawidzę kurwy – powiedział. – Elfów w ogóle nienawidzę. Ale tej kurwy… To była Pontianak.

– Co?

– To była ta wasza Pontianak. My też ją tak nazywaliśmy. Mówiono o niej, że to matka i ojciec wszystkich elfów. Bo ze wszystkich elfów tylko ona umiała zapłodnić elficę, jako samiec. I tylko ona, jako samica, mogła być zapłodniona przez innego elfa… Tfu, elfy to zwierzęta, parzą się jak bestie…

– Ty też parzyłeś się jak bestia z gospodynią naszego kwatermistrza… – zauważył Yudi.

– Ale ja to robiłem, żeby pociupciać, nie po to, żeby jakieś świństwo się w niej zalęgło.

Krasnoludy tkwiły skulone pomiędzy wielkimi pryzmami ogórków. Ogórki były już tak zapleśniałe, że zbiły się w kilka ściśle zrośniętych bloków. Było jasne, że po dotarciu na miejsce będą nie tylko niejadalne, ale także niebezpieczne, jako źródło epidemii. Już teraz były niebezpieczne ze względu na żyjące w rzece stworzenia.

Ogórki transportowano barką z miasta Vart do miasta Zachwycone Spojrzenie Wdzięcznych Poddanych, a docelowo jeszcze dalej, do stolicy. Barka płynęła po rzece Woda. Woda w rzece Woda była mało wodnista za sprawą tchórnic. Tchórnice były prawdopodobnie ogromnymi, zmutowanymi kałamarnicami, które przeniosły się z morza do niektórych rzek Cesarstwa. Podobnie jak mątwy, gdy czuły się zagrożone, wydzielały z siebie gęstą ciecz dezorientującą przeciwnika. Tyle że ciecz, wydzielana przez mątwy, była po prostu czarna, natomiast ciecz wydzielana przez tchórnice była także niewiarygodnie cuchnąca, a po chwili przeobrażała się w lepką, gęstą maź, błyskawicznie tężejącą. Każdy potencjalny przeciwnik tchórnicy natychmiast znajdował się w dryfującym po powierzchni zastygłym kożuchu. A właściwie w czarnej, ciepłej, smrodliwej krze. Kra miała tę zaletę, że była lżejsza od wody, dlatego uwięziony w niej człowiek nie tonął i nie dusił się. Pod warunkiem że głowa wystawała mu na zewnątrz. Niestety, substancja, z której zrobiona była kra, powodowała procesy rozkładowe nawet w żywym ludzkim ciele, dlatego jej więzień gnił za życia. Z potencjalnego zagrożenia dla tchórnicy stawał się jej pożywieniem. Tchórnice podpływały bowiem do unieszkodliwionych wrogów i przyczepiając się otworem gębowym do dowolnego otworu w podwodnej części ciała ofiary, wysysały z niej powolutku wszystkie zgniłe soki. Płynąc po Wodzie, co jakiś czas spotykało się dryfujące wysepki, z których wystawały wyjące lub szlochające ludzkie głowy.

Niestety, tchórnice lubiły wszystko, co zgniłe, dlatego od czasu do czasu próbowały opleść barkę mackami i wciągnąć ją pod wodę razem z ogórkami. W takich sytuacjach krasnoludy rąbały toporami czarno-przezroczyste gumiaste odnóża, pokryte przyssawkami, kolcami i parzydełkami. Wcześniej jeszcze, na samym początku, wrzuciły do wody kapitana razem z całą załogą. Zaspokoiło to jednak tchórnice tylko na krótką metę. W każdym zakolu bytowało co najmniej pięć czy sześć stworów, a rzeka Woda praktycznie składała się z samych zakoli.

Najprościej byłoby pozbyć się ogórków, wrzucając je do rzeki. Niestety, było to niemożliwe. Ogórki stanowiły dla krasnoludów paszport na podróż po rzece. Za każdym razem, gdy podpływała do nich łódź Bystrej Straży Cesarskich Wód, wystarczył jeden powiew, aby strażnicy oddalili się natychmiast, wiosłując z całych sił. Przerażał ich nie tylko zapach. Najgorsza była świadomość, że ten zapach na pewno przyciągnie tchórnice.

17
{"b":"100669","o":1}