– Dziesięć mieczy! – krzyknął podkwatermistrz Castione.
– Dziesięć em – zapisał kancelista Kurfing.
– Piętnaście standardowych puklerzy!
– Piętnaście pe.
– Siedemnaście i pół topora!
– Siedemnaście i jedna druga te!
– Trzy włócznie z okuciem i grotem!
– Trzy wu z o i gie-er.
– Dwadzieścia… Zaraz, dwadzieścia pięć noży do wsadzania w szpary zbroi!
– Jedna czwarta setki en do zet-be.
– Szesnaście batów z kulkami metalowymi na końcach!
– Szesnaście be.
– Siedem razy dziesięć zacisków do palców!
– Siedemdziesiąt zet do pe-el.
– Trzy razy po sto cewko-lewatywek wrzątkowych do penisów!
– Trzysta ce-el do pe-en.
– Osiem razy po sto wyciągaków do wyjmowania kości żywcem!
– Osiemset wu-ka do wu-ka-o-żet.
– Dziewięć… Nie, dziesięć razy po sto rtęciocieków dousznych!
– Tysiąc er-te do u-es.
– Sześć stalowych posągów, niskich, przedstawiających przedstawicieli rzekomej mniejszości etnicznej!
– Kurwa, a to jak mam zaksięgować! – wybuchł kancelista Kurfing. – Co oni nam, kurwa, przysyłają!
– Mają nasrane we łbie w tych okręgach górniczych – zgodził się podkwatermistrz Castione.
– Jakie jest pismo przewodnie dołączone do tego transportu?
– Normalne: zbroje, miecze, narzędzia przenikliwości i wszechwiedzy…
– A jest coś o tych posągach?
– Nie ma.
– Kurwa – zaklął po raz drugi Kurfing. – To zaczyna być ciekawe.
– Zaraz, tu jest tabliczka… „Posągi jako dar specjalny dla Cesarza Wszechzwycięzcy”.
– No nie… To jest bluźnierstwo – poczerwieniał kancelista. – To zakłada, że Cesarz pokonał przedstawicieli rzekomej mniejszości, a oni przecież nie istnieją i nigdy nie istnieli.
– Chcesz powiedzieć, że jak puścimy ten transport, to w stolicy będą źli?
– Nawet nie wyobrażasz sobie jak.
– Aj, niedobrze.
– Nawet bardzo.
– To może wrzućmy te posągi do rzeki!
– Oszalałeś? Pozbawić Cesarza jego własności?! Czegoś, co zostało wysłane mu w darze? Nie wiem, czy nawet w Rombie jest dostateczna na to kara.
– Ale nikt się nie dowie.
– Akurat. Przecież ty doniesiesz na mnie, ja na ciebie i razem pójdziemy do Rombu, do Rombu!
– Cicho! Nie krzycz tak. Jedyne, co nam pozostało, to się pozabijać.
– Zwariowałeś?! Chcesz popełnić cywilną dezercję?!
– Nie… Ja zabiję ciebie, a ty mnie.
– Morderstwo to też niesubordynacja.
– Ale o niebo mniejsza.
– No dobra, ale jak zabijemy się nawzajem?
– Ja ciebie pchnę, a ty mnie. Naraz.
– Tylko szybko, zanim ktoś przyjdzie.
– Raz, dwa… Eeeee!
– Aaaaaa!
Zapadła cisza.
– Kurwa – powiedział po chwili jeden z posągów.
– No, gównojady, do roboty! Ciężkie, co! To dobrze, że ciężkie! Nie zaznam spokoju, dopóki nie pękną wam kręgosłupy! Nie jęczeć! To znaczy, jęczeć, ale nie w taki sposób! Nie tak, żebym słyszał, że jęczenie przynosi wam jakąś ulgę! Ma być w nim tylko ból! Ruszać się, gównojady! Pchać całą platformę!
– Przepraszam, panie kwatermistrzu… Dokąd pan zabiera tę część transportu?
– Biorę na przechadzkę po mieście, aby dopiec tym gównojadom.
– Przepraszam, panie kwatermistrzu, ale dyrektywy są jasne. Transport Cesarski jest całością i nie wolno go dekompletować… Poza tym, musimy ustalić okoliczności wzajemnego morderstwa tych dwóch tutaj, zanim przekażemy ich zwłoki do lokalnego Teatrum. Jest podejrzenie, że mogła to być zakamuflowana cywilna dezercja, a to może mieć wpływ na ich losy w Teatrum.
– Czyżbyś kwestionował moje rozkazy?
– Nie, ja…
– Skazuję cię na śmierć. Masz natychmiast wykonać wyrok sam na sobie!
– To byłaby cywilna dezercja.
– A niewykonanie mojego rozkazu to wojskowa niesubordynacja. Coś jeszcze gorszego.
– Ale ja nie wiem… Nie wiem, czy umiem!
– Spróbuj przynajmniej, by uniknąć gorszej hańby.
– Ja… Tak jest!
– Straż! Brać go! Próbował dokonać cywilnej dezercji!
– Ale przecież… Przecież to na wasz rozkaz…
– Ja mam prawo skazać cię na śmierć. I mam prawo zlecić ten rozkaz temu, kto jest najbliżej. Ty natomiast nie masz prawa zabijać sam siebie. Ja mam prawo dać ci rozkaz, a ty wtedy musisz go wykonać. Ale musisz zostać ukarany właśnie za to, że go wykonujesz. Straż! Wyrwać mu język, obciąć ręce i nogi, dobrze zabandażować, a potem zostawić do mojej dyspozycji. Jeszcze zanim trafisz do Rombu, spędzisz ze mną wiele interesujących wieczorów! Co to, gównojady! Ja tu sobie gawędzę z porucznikiem, a wy odpoczywacie! W każdej chwili, kiedy nie wykonujecie pracy fizycznej, macie wykonywać podskoki i pokłony, albo boleśnie się gryźć nawzajem. Pozostawiam wam to do waszego uznania. Za dobry dla was jestem… No, pchać platformę, gównojady! A teraz na ramiona i idziemy! Szybciej, bo bat będzie w robocie! To znaczy, bat i tak będzie w robocie… Ale nie wyobrażacie sobie nawet, co będzie w robocie, jeżeli nie pobijecie dzisiaj waszego wczorajszego rekordu w marszu przez gówno z ciężarem na ramionach! Lubię, kiedy gówno sięga wam do ust. Wtedy nie ma żadnego innego miejsca, żeby was smagać, tylko oczy, i to jest całe miodzio sytuacji! Hej, nie zamykać ust! Łykać gówno! Co wy sobie wyobrażacie, że tylko od zewnątrz ma was boleć? Trzewia mają wam też pękać od zgnilizny i bólu! Bo jak nie chcecie gówna, to nakarmię płynnym ołowiem! W ostatnim transporcie jest ołowiu pod dostatkiem!
Kwatermistrz Cantico’ spojrzał z zachwytem na swoją rezydencję służbową. Był to mały, jednopiętrowy domek położony na górce pomiędzy dwoma wąwozami. Miał nawet ogródek. Z dołu dochodził gęsty zapach gówna, ale Cantico’ zdążył się przyzwyczaić.
– No, gnoje! – zawołał. – Ustawić ich tutaj, w ogrodzie. Ale w różnych miejscach! Ma być taka pewna nieregularność w ich rozstawieniu! No, prawdziwy ogródek nie może się obyć bez figurek przedstawicieli rzekomej mniejszości! Oni są fałszywi, bo nie istnieją, ale bez nich ogródek nie jest prawdziwy. Dobra. Skończyliście? To do sali tortur. I niech mi który spróbuje dziś w nocy wykitować, poślę resztę do stolicy ze specjalną adnotacją „Romb ekstra”.
Cantico’ wszedł do domku, zgwałcił swoją gospodynię i jej córkę, chociaż właściwie trudno to było nazwać gwałtem, były już tak zobojętniałe. Dlatego, żeby trochę je rozruszać, wychłostał je ciovrą, a następnie znowu zgwałcił i tym razem było już przyjemnie. Potem kazał podać obiad. Było wystawnie, bo udało mu się załatwić groch i słoninę. Po zjedzeniu poszedł do sali tortur zobaczyć, jak niewolnicy dają sobie radę w samomęku. Samomęk był jednym z genialnym wynalazków Wielkiego Cesarza. Był to skomplikowany układ zamknięty składający się z różnych przyrządów, pomiędzy które wplatało się żywe ludzkie ciała, połączone z maszynerią. Wystarczyło, aby jedno z ciał wykonało minimalny ruch, żeby któryś z przyrządów zaczął działać, sprawiając ból najbliższemu towarzyszowi niedoli. Ten skręcał się i zwijał, uruchamiając następny przyrząd, który torturował kolejnego z niewolników, i już po chwili cała maszyna działała, a skurcze i konwulsje jednych dręczonych ciał uruchamiały udręki dla następnych, aż w końcu męczarnia docierała z powrotem do pierwszego, który się poruszył, i cały mechanizm mógł w ten sposób działać bez końca. Tortury były napędzane bólem, więźniowie sami męczyli się nawzajem. Jedynym sposobem na uniknięcie tortur był całkowity bezruch i zdarzało się, że niewolnicy potrafili w nim wytrwać nawet przez pół nocy. W pewnym momencie jednak sam bezruch zaczynał być dla nich torturą tak straszną, że któryś musiał się poruszyć… I wtedy cisza przestawała drażnić uszy kwatermistrza Cantico’.
Tym razem gównojady były wyjątkowo uparte, więc żeby pobudzić je do poruszania się, Cantico’ biegał między nimi z piórkiem i łaskotał we wszystkie wrażliwe miejsca, których mógł sięgnąć między prętami i łańcuchami maszynerii. No i ta nagle ruszyła, a jeden z bolców o mało nie przekłuł dłoni kwatermistrza. To rozzłościło go tak, że dodatkowo wypełnił rynienki irygacyjne wrzątkiem. Potem wyszedł do ogródka ponapawać się swoimi figurkami ogrodowymi. A właściwie figurami, bo były bardzo duże. Duże i jakby żywe…