– Tak. Żeby nikt się wywinął. Jeżeli choć jedna osoba jest śmiertelna, to wszystkich nieśmiertelnych powinien spotkać ten sam los. Tylko tak jest sprawiedliwie. I muszę mieć pewność, że żaden nieśmiertelny nie żyje wiecznie, udając nieśmiertelnego. Dlatego represje muszą dotykać wszystkich.
– Ale jednak tylu śmiertelnych, ile tylko możesz, zabierasz do Rombu, żeby uodpornić ich na śmierć.
– Bo gdy choć jeden śmiertelny uzyska nieśmiertelność, to już jest lepiej, niż gdyby wszyscy mieli umrzeć.
– Ale jeśli śmiertelny uzyska nieśmiertelność, to staje się nieśmiertelny. A sam mówiłeś, że nieśmiertelny powinien umrzeć, żeby dzielić po bratersku los śmiertelnych.
– Tak, i gdybym tylko miał pewność, że któryś śmiertelny stał się definitywnie nieśmiertelny, mógłbym zacząć się zastanawiać, czy nie zabić go w najbardziej bolesny sposób w imię braterstwa z tymi, którzy już umarli.
– A nigdy nie masz takiej pewności?
– Nie można mieć takiej pewności. To, że ktoś przeżył tysiąc lat, jeszcze nie znaczy, że mi nie umrze następnego dnia. Albo za następny tysiąc lat. Zawsze może się okazać, że uodporniłem go na śmierć tylko w ograniczonym zakresie. Poza tym, pamiętaj, że technika uodporniania na śmierć polega na ciągłym przywodzeniu człowieka na samą granicę śmierci. Przy takiej technice łatwo jest przesadzić i człowiek wtedy tę granicę przekracza.
– A wielu ludziom przedłużyłeś życie poza normalną ludzką długość.
– Bardzo wielu, ale ciągle nie wiem, czy to nie są przypadkiem bardzo dobrze zakonspirowane elfy lub krasnoludy, zakonspirowane także mentalnie, które nawet nie myślą o swojej tożsamości, które myślą ludzkimi myślami, tak żebym ich nie przeniknął. Ale w takim razie cóż… Niech cierpią przez wieczność.
– Ale po co torturować nieśmiertelnych?!!!
– Nieśmiertelni powinni zakosztować nie tylko śmierci, ale także losu ludzi w Rombie. Choć ten los jest lepszy niż śmierć, przecież nie jest słodki. I za to też nieśmiertelni są odpowiedzialni. Dlatego jedni z nieśmiertelnych umrą, a inni będą cierpieć przez wieczność.
– Właściwie może nie należało wędzić ich wszystkich – powiedział Yudi z pełną gębą.
– Zwariowałeś? Dlaczego?! – krzyknął Bima.
– No bo wiecie… Dźwigać ich teraz wszystkich… My przecież nie musimy jeść, żeby przeżyć. Jemy tylko z łakomstwa.
– Z apetytu – poprawił Agni. – A jakbyście zużyli zapasy i pogłodowali przez dwa tygodnie, to zaczęlibyście myszkować za żarciem po ludzkich osadach, złapaliby was i mnie też, no i sami wiecie, co by się stało. A poza tym, to nie będzie żadne wielkie dźwiganie, one są lekkie.
Wędzone w dymie kadłubki kołysały się na wietrze, rozsiewając miły zapach. Ardżu podszedł do jednego z nich i odkroił sobie płat mięsiwa.
– Patrzcie – powiedział Agni i wyciągnął z plecaka sfatygowaną mapę, narysowaną na pogiętym, popękanym pergaminie. – Tu jesteśmy. Tą dróżką zejdziemy na równiny. To jest Rzeka Przeszywającej Miłości Cesarza, dawniej Ogga, po naszemu Narbada. Tu zaczynają się ludne okolice i musimy załapać się na jakiś transport, najlepiej rzeczny. Teraz będziemy musieli pozbyć się naszych bród. Mam na myśli pozbyć się definitywnie, nie tylko chować w plecaku, ale w ogóle wyrzucić w cholerę, najlepiej spalić, żeby nikt ich nie znalazł i nie zaczął zastanawiać się, skąd się wzięły. Narbadą dopłyniemy najpewniej do miasta Krańcowego Posłuszeństwa, dawniej Pimpech, po naszemu Rakszapur.
– Skąd taka paskudna nazwa?
– Jak to skąd? Od tak zwanego Cesarza. I to jest nawet dosyć ciekawa historia, ponieważ…
– Nie, ja mówię o naszej nazwie.
– Rakszapur? No, najwyraźniej tamtejsi mieszkańcy nie podobali się sąsiadom. Głównie były to elfy, a to je kiedyś nazywano „Raksza”, dopóki nazwa nie przeniosła się na ludzi i na wyjątkowych skurwysynów spośród krasnoludów, pamiętacie?
– Jak się ten cały bajzel zaczął, byliśmy bardzo młodzi. I byliśmy w Górach Czerwonych, tam elfów nigdy nie było, a o ludziach… O ludziach dowiedzieliśmy się późno. My zawsze „Raksza” mówiliśmy na chujów, może dlatego, że nie mieliśmy elfów pod ręką.
– Jedna samica tam mieszkała – przypomniał Yudi.
– A tak. Ta wariatka. Stare krasnoludy z tamtych okolic nazywały ją Pontianak.
– Pontianak – powtórzył Bima.
– Znałeś ją? U was na Południu też się pojawiała?
– Pojawiała – powtórzył znowu Bima i nic już więcej nie powiedział.
– Nie mam pojęcia, co to znaczy „Pontianak”, to było w dawnym dialekcie. Może ty wiesz?
– Nie – odpowiedział Agni. – Ja też jestem za młody. Język ewoluował jeszcze przed moim wykamienieniem. I co ta Pontianak?
– Chodziła ciągle po lesie z kamieniem w ramionach. Tuliła go, płakała i mówiła, że to jej dziecko. Żartowaliśmy, że chce małego krasnalka wyhodować. Ale ona wtedy się wkurwiała i jak to u elfów, robił się z niej samiec, bardzo nieprzyjemny.
– No dobra… Słuchajcie, w mieście Krańcowego Posłuszeństwa będziemy musieli przesiąść się na jakiś inny środek transportu, bo Narbada płynie dalej aż do Morza Złotego, czyli nam zupełnie nie po drodze. I ta przesiadka może być cokolwiek kłopotliwa, bo jak wam już chciałem powiedzieć, nazwa miasta Krańcowego Posłuszeństwa bierze się stąd, że Cesarz pociągnął do niego kanały odpływowe z czterech sąsiednich miast, z Vappendy, Kaodai, Scioppy i Miasta Pracowitej Pokory, dawnego Rytangu. Miasto Krańcowego Posłuszeństwa zbudowane jest w wąwozach, domy zwieszają się na ich ścianach, a dna wąwozów służyły za ulice. Mówię „służyły”, ponieważ teraz są całkowicie wypełnione kałem, ścierwem i odpadkami. Chociaż właściwie nadal służą, bo ludzie pracowicie brną w gównie po szyję, na tym polega ich Krańcowe Posłuszeństwo. Na tym polega, a opiera się na tym, że kto próbuje opuścić miasto, jest karmiony piętnastoma kilogramami gówna. Jeśli przeżyje, to idzie do Rombu. Trudno stamtąd wyjść, ale łatwo wejść, przynajmniej z urzędowego punktu widzenia łatwo…
– I łatwo też wdepnąć w gówno – dokończył Ardżu.
– To dlaczego, do kurwy nędzy, w ogóle tam idziemy?! – ryknął Bima, chyba trochę roztrzęsiony.
– Bo tamtędy idą główne wojskowe transporty stali i wyrobów metalowych do stolicy, na Dwór Cesarski i do Rombu. Nie przypadkiem wybrałem tę wioskę i jej okolice. Wiecie, co to za wioska?
– Tatusiu mamo… To niesprawiedliwe.
– Co? Ten drucik, którym cię obwiązałem jak szynkę? On dopiero zaczął się wrzynać. Ten metal ma właściwości kurczliwe. Zobaczysz, to będzie majstersztyk. Zostaniesz zgulaszowany za pomocą małej cieniutkiej niteczki. I co najzabawniejsze, będziesz nadal żył. Przecięcia będą tak cienkie, że od razu się zagoją, mimo że zostaniesz poszatkowany w wielu miejscach twego ciała. Zaraz po tym, jak drucik przetnie ci żyły, kości, jelita, już w następnym ułamku sekundy te narządy zaczną się zrastać. Będzie tylko bardzo bolało, ale jeszcze szatkowanie się nie skończy, a ty znowu będziesz zdrowy. No, prawie zdrowy… I będzie można obwiązać cię od nowa.
– To niesprawiedliwe!
– Sprawiedliwość jest niesprawiedliwa, synku córeczko.
– Nie, niesprawiedliwe jest to, że zabijasz elfy, aby posmakowały ludzkiej śmierci.
– Tak? A to dlaczego?
– Bo przecież śmierć elfa to coś innego niż śmierć człowieka! Co innego jest śmierć istoty, która urodziła się, by umrzeć, a co innego śmierć istoty, która urodziła się, by żyć wiecznie. To nieskończenie większa tragedia! To niesprawiedliwe, żeby za zwykłą ludzką śmierć karać czymś tak strasznym, jak elfia śmierć!
– I tu się, synku córeczko, mylisz. Śmierć jest zawsze straszna. Zawsze. Ktokolwiek by umierał, dla umierającego umieranie jest zawsze tak samo potworne, niesprawiedliwe i niewyobrażalne. Śmierć jest czymś strasznym i nienormalnym. To, że istnieje cała śmiertelna rasa, nie czyni śmierci niczym bardziej normalnym, przeciwnie, to jest zwielokrotnienie tej potworności. Dlatego dopóki ludzie będą umierać, w imię braterstwa będą umierać także nieśmiertelni. Wszyscy, starzy, młodzi, nawet dzieci. Bo wśród ludzi dzieci też często umierają.