Kiedy pierwsi Zwajcy podkradali się cichaczem do okutych żelazem drzwi, z okienka wychynął łysy powroźnicki łeb. Poświecił sobie kagankiem, zlustrował pospiesznie majstrującego przy zamku wojownika. I bez zwłoki podniósł wrzask.
– Możecie sobie ninie te klucze w rzyć wetknąć – zauważył siwowłosy Zwajca, kiedy ze środka zaszczekały pospiesznie zakładane sztaby. – Dobrze się, ścierwa, pilnują – pokazał powroźnika zaczajonego w okienku nad drzwiami z pokaźnym mosiężnym kociołkiem. – Widać wrzątek mieli nagotowany. Bardzo roztropnie.
– Niech no który dyla wynajdzie! – rozkazał Suchy – wilk. – A tego mądralę z wrzątkiem strzałą przepłoszyć.
Od strony górnej cytadeli odpowiedziały mu rześkie okrzyki. Spod bram górnego muru wysypywało się mrowie pochodni. Zarzyczka słyszała rozjuszonego księcia Evorintha, który popędzał co bardziej opornych pachołków.
Księżniczka niespokojnie przygryzła wargę. Jedna rzecz odnalezienie z dawna utraconej córki, pomyślała, a zgoła inna ruchawka w spichrzańskiej cytadeli. Musi być to zamieszanie Suchywilkowi na rękę. Zanadto chytry, by się losem jednego sługi przejmować.
– Co to?! – wrzasnął zadyszany książę. – Co to za napaść? Czemuście moich ludzi pobili?
Otaczająca go gromada była przypadkową zbieraniną pałacowych strażników, wścibskich dworzan i najzupełniej przypadkowych gapiów. Ale nawet uzbrojeni w wielkie pałasze pachołkowie nie kwapili się bynajmniej do starcia ze Zwajcami. I książę Evorinth doskonale o tym wiedział.
– Ano to, że mnie wasi ludzie życia zbawić próbowali. Ot, jeszcze krew mam na sukni. – Zarzyczka rozchyliła płaszcz: na spódnicy miała rząd zakrzepłych, rdzawych plam.
To chyba ten chłopiec, przypomniała sobie. Chłopiec z rozprutym brzuchem.
– Nie może być – słabo odpowiedział pan cytadeli.
– Jak nam nie dowierzacie, to idźcie ścierwo na schodach cytadeli obejrzeć – prychnął któryś ze Zwajców. – O ile ich jeszcze kamraci ukradkiem nie uprzątnęli. Całe mrowie nasza kniahinka ubiła.
Rudowłosa wojowniczka uśmiechnęła się miło. Za plecami księcia Evorintha ktoś głośno wciągnął powietrze.
– Kniahinka – powtórzył bezmyślnie książę. – Jaka kniahinka?
– Moja córka – Suchywilk znacząco bawił się toporem.
– Jej człowieka do wieży wtrąciliście, tedy go z powrotem bierzem. Każcie drzwi odewrzeć albo sami rozbijemy – jakby dla potwierdzenia groźby, zza wieży wysypało się truchcikiem paru Zwajców: nieśli imponujący i najpewniej wyłamany z ostrokołu słup.
Książę przymrużył oczy. Nie chciał bijatyki ze Zwajca – mi. Nie w wigilię Żarów, kiedy miasto i tak kipiało ze wzburzenia po napadzie szczuraków.
– Starego wiernego sługę – wyczekująco powtórzył kniaź.
Jego córka zasłoniła usta ręką. Dłonie miała bardzo ładne, choć umorusane, o długich, wąskich palcach. Złotorude włosy nosiła nieskromnie rozpuszczone na ramionach, a nabijany żelazem kubrak – dość nieświeży, jak mimowolnie spostrzegł książę – zupełnie nie przystawał niewieściej godności.
– Musiał was ktoś niecnie w błąd wprowadzić – oznajmił cierpko. – We wieży samo plugastwo siedzi. Wiedźmy i ich pomocnicy. Tych chyba na świat dobywać nie zamyślacie.
– Skoro w wieży samo plugastwo – spytała zuchwale rudowłosa – to chyba nie będzie wam wadzić, jeśli tam zajrzymy?
Rzucił jej nieprzychylne spojrzenie.
– Nie godzi się, by za lichą przyczyną jakieś urazy między nami powstały – zdecydował niechętnie. – Ale to złowieszcze miejsce, krwią naznaczone. Niechaj straż niewiasty do zamku odprowadzi, bezpieczniej tam i opieka lepsza.
– Krwi dość dzisiaj oglądałam – odparła księżniczka. – Gdy zaś o bezpieczeństwie mowa, to nie wydaje mi się, bym mogła polegać na opiece waszych poddanych.
– Skądże pewność, że właśnie moi ludzie was napadli? – zniecierpliwił się książę. – Chyba się z imion nie opowiadali?
– Nie, nie opowiadali – wtrąciła się córka Suchywilka.
– Ale ja w żebraczej gospodzie słyszałam, jak się kilku szubrawców naradzało. Pani zapłaciła, gadali, żeby kuternóżkę ubić, ale z cicha i ukradkiem. Nie przypatrywałam się, inne mi rzeczy w głowie stały. Ale jednego pamiętam, bo miał zajęczą wargę.
Za plecami oniemiałego księcia dworzanie wymieniali znaczące spojrzenia. Książę posiniał.
– Chodźcie – rzucił oschle, zdusiwszy nieszlachetne pragnienie, by zapytać, czego szukała w żebrackiej tawernie. – Pokażę wam Wiedźmią Wieżę. Dobrze się przypatrujcie, bo tam jeszcze cudzoziemska noga nie postała. Otwierajcie, dobrzy mistrzowie! – rozkazał łysemu, który przypatrywał się zajściu z okienka nad wrotami.
Zarzyczka niepewnie rozglądała się po wnętrzu wieży. Na zawilgłych, poznaczonych zaciekami porostów ścianach wisiały wianki śmierdzących ziół, czosnek i coś, co wedle księżniczki musiało być jakimś zasuszonym pierzastym truchłem. Zgadywała, że owe dziwaczne remedia miały osłabiać wiedźmią magię. Nie miała jednak wielkiego doświadczenia z wiedźmami, Wężymord zadbał, by w Żalnikach nie zostało ich zbyt wiele.
– Od których zaczniemy? – książę Evorinth z przekąsem pokazał szereg bliźniaczych, niewielkich drzwiczek. – Bylebyśmy przed świtem zdążyli, bo tu prawie w każdej komnatce wiedźma siedzi. Pracowity dzień mistrzowie mieli.
– Niemiły zakątek – Suchywilk oparł się o pokrytą czerwonymi symbolami ścianę. – Choć waszych ludzi widno zadowala, nawet biesiadować gotowi. Co to za śpiewy?
– Widać mistrzowie sprowadzili kapłanów – wyjaśnił obojętnie książę. – Żeby świątobliwymi pieśniami plugastwu moc odbierali.
– E, ci to chyba nie bardzo pobożnie śpiewają – kniaź przyłożył ucho do drzwi. – Posłuchajcież, wasza miłość. Toż to jest znana śpiewka o tym, jak dwie kopiennickie niewiasty niedźwiedzia w malinach przydybały…
Książę gwałtownie otworzył komnatę. W środku dwóch przyjacielsko objętych mężczyzn ryczało skoczną piosenkę. Większy był przykuty do muru solidnym łańcuchem, mniejszy nosił na grzbiecie brunatną kapicę kapłanów Zird Zekruna. Obaj byli zupełnie pijani.
– Oszpecili mnie! – zawyła rozciągnięta na ławie golusieńka niewiasta. – Ogolili!
Zarzyczka zagapiła się na nią w osłupieniu.
– To żaden stary wierny sługa – zgryźliwie wyjaśnił książę Evorinth. – To nic innego, jeno Twardokęsek. Poniekąd okoliczna zbójecka znakomitość, bo on tu już parę tuzinów lat w Górach Żmijowych grabi. Bardzom rad, że mi się tak szczęśliwie napatoczył.
– Jakim sposobem w wasze ręce wpadł? – zaciekawiła się zwajecka kniahinka.
– Z wiedźmą w gospodzie się przyczaił. Kamrat go rozpoznał.
– Nie dowierzałabym temu nadmiernie – oznajmiła bezczelnie. – Często człek jeden drugiego dla korzyści siepaczom wyda. Zwłaszcza w takowy czas, kiedy pospólstwo rozjuszone, a powroźnicy wszędzie złego wyglądają.
– Jak śmiecie! – oburzył się książę Evorinth, lecz w jego głowie powoli zaczynało świtać posępne podejrzenie. – Twardokęska sam badałem, w oczy mi się przyznał.
– A badaliście człeka, który go powroźnikom wydał? Nie trafiło się? To się już nie trafi – wydęła wargi. – Co prawda nie kamrat to był Twardokęska, jeno niewiasta. Dziwka, Morwa ją wołali.
– Kamrat czy dziwka, mnie za jedno.
– Prawdziwie za jedno – przyznała. – Bo Morwę już skalne robaki stoczyły. Ze szczętem.
– Nie może być!
– Może. I rada bym wiedzieć, czemu zadbano, by tak spiesznie sczezła. Czemu ją na sposób Zird Zekruna umorzono.
– Wyście ta niewiasta, co chodzi w obręczy dri deonema! – z oburzeniem krzyknął książę.
Pomiędzy Zwajcami poszedł nikły pomruk. Zarzyczka mimowolnie odsunęła się od wojowniczki.
– Chwalić bogów – rzucił ktoś przenikliwym szeptem – nie mam córek. Jedne się kurwią, drugie zostają czarownicami. Samo nieszczęście.
Suchywilk sapnął niespokojnie.
– To prawda? – zapytał. – Bo lepiej, żebyś się zanadto nie pospolitowała ze sługami Zaraźnicy. To nie są porządni ludzie. Ich bogini też nie jest szczególnie warta szacunku, córeczko.
– Warta szacunku? – prychnęła wojowniczka. – O szacunku kiedy indziej będziemy rozprawiać. Bo teraz o moich ludziach mówimy. Wróćcie mi ich, wasza książęca mość. Są mi potrzebni.