Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kapłan dotyka mnie, coś szepcze. Strącam jego rękę. Książę obejmuje ramieniem żalnicką księżniczkę. Kapłan się śmieje.

– Zird Zekrun robił to od dawna – mówił karzeł. – Ale teraz pozwolił, żeby jego kapłani roznosili zarazę.

– Czy to można jakoś cofnąć? Odwrócić?

– Kiedyś było można – pokiwał głową niziołek. – Każdej mocy przypisana inna moc, by jej siłę zniweczyć. Ale zbyt wiele się zmieniło. Zbyt wiele praw złamano.

– Nie baw się ze mną, karle – Jasenka zacisnęła palce na krawędzi blatu. – Chcę wiedzieć.

– To zależy. Zird Zekrun pozwoli ci żyć, dopóki będziesz użyteczna.

– Jak użyteczna?

– Skąd mam wiedzieć? – zaśmiał się posępnie. – Może zechce sięgnąć po Spichrze? Gdybyś otruła księcia… Albo zakłuła go w łożnicy szpilą do układania włosów… Evorinth nie ma następcy, prawda? Cała Spichrza wie, że szpiegujesz dla kapłanów Nur Nemruta i podejrzenie padłoby na świątynię. A w zamieszaniu ktoś wezwałby Wężymorda.

– Nie wierzę ci.

– Nie zostało wiele czasu – karzeł nie zwrócił uwagi na jej słowa. – Rankiem kniahinka pocznie wypytywać służbę o Zajęczą Wargę i wszystko się wyda. A nuż jeszcze tej nocy Zird Zekrun każe ci iść do komnat księcia? Albo oszczędzi zachodu powroźnikom i rano pokojowa znajdzie w twojej komnacie kupkę stoczonego przez skalne robaki ścierwa? Naprawdę nie wiem.

– Nie wierzę.

– Wolna wola, dziewczynko. Dla ciebie marna pociecha – zachichotał – ale zawsze miło pomyśleć, że oprócz naszej gromadki bogów jest jeszcze coś. Coś, co potrafiłoby ich złamać z taką samą łatwością, z jaką ciebie opętał Zird Zekrun.

– Nie wierzę – powtórzyła z nieco mniejszym przekonaniem.

– Delajati, młodsza siostra bogów – wykrzywił się. – Nadajemy jej różne imiona, ale tak właściwie w ogóle jej nie znamy. Zawsze tylko przyglądała się z daleka. Ale teraz najwyraźniej przestała się przyglądać. Fea Flisyon powiedziała, że nadchodzi czas płacenia długów. Biedna mała Fea Flisyon.

– Kim ty jesteś? – spojrzała na niego z przerażeniem.

– Parszywą owcą. Tym, co przywołała Fea Flisyon. Oni nazywają mnie złodziejem. Dobranoc, dziewczynko – karzeł uśmiechnął się krzywo.

Ręce jej drżały, kiedy zmywała z twarzy resztki mazidła.

To nie może być prawda.

Wzięła srebrne zwierciadło na długiej mahoniowej rączce. Twarz z lustra spoglądała ku niej wielkimi ciemnymi oczami. Twarz w kształcie serca, jak śpiewali bardowie. Delikatne wargi, których kąciki z wolna wyginają się do płaczu.

Przesunęła czubkami palców po policzkach. Gdzieś w środku coś nabrzmiewało.

Podarunek Zird Zekruna. Skalne robaki.

Jednak wciąż widziała tą samą twarz.

Mógł mnie okłamać, pomyślała, karzeł mógł mnie we wszystkim okłamać.

Nigdy nie będę wiedzieć.

Dwa tuziny lat wcześniej inna szczupła dziewczynka stoi na drodze, przy wielkiej kępie bzów. Jedną ręką wczepia się w płaszcz matki, drugą przyciska do piersi srebrne zwierciadełko na długiej rączce. Za jej plecami płonie dworzec rodziców. Dziewczynka niewiele rozumie, ale wie, że nie powinna płakać. Dopiero później, długo później dowiaduje się o księciu. O Ergurnie Szalonym, który próbował się prawować z zakonem Śniącego. Dziewczynka nigdy nie zdoła odkryć, co się stało z jej ojcem, po tym, jak stary książę wezwał go do spichrzańskiej cytadeli. Ludzie nadal nie będą chcieli gadać o spiskowcach, którzy wraz z kniaziem wystąpili przeciw świątyni.

Ciemnowłosa dziewczyna kurczy się na zarzuconym sfatygowaną baranicą łóżku. Izdebka jest niewielka, miskę pokrywa gruba warstwa lodu. Księżna Egrenne zgodziła się na koniec przyjąć córkę buntownika do fraucymeru, ale nie zamierza wypłacić jej ni jednego miedziaka.

Przetrwałam to, pomyślała Jasenka. Przetrwałam nieustanne przerabianie sukien, tak steranych, że rudziały i strzępiły się w niezliczonych miejscach. Próby swatania mnie z tuzinem głupawych, zdziadziałych szlachetek. Kpiny dworek, które szpiegowały każdy mój krok. A później przetrwałam truciznę w skalmi er skini winie i kwas, którym ktoś cisnął we mnie na głównym placu miasta. I gromady coraz młodszych, coraz bardziej urodziwych dziewcząt, które dziwnym trafem pojawiają się we fraucymerze księżnej.

Nigdy się nie dowiem, co było prawdą.

Odszukała w sekretarzyku wąskie zakrzywione ostrze. Sztylet ze świątyni Zird Zekruna, mówił handlarz, składano nim ofiary pod samą Hałuńską Górą. Jeśli naprawdę jest jeszcze coś, pomyślała, coś ponad bogami, to niech ma mnie w opiece. I bardzo dokładnie przecięła sobie żyły.

* * *

– Nie puszczę! – starosta dolnego zamku obronnym ruchem przycisnął do piersi zwój pergaminów. – Bez zgody księcia nie puszczę! Należy się pisanie z dużą pieczęcią. No – mruknął z niesmakiem – może być średnia pieczęć. Ale na niebieskim sznurze. Wosk też niebieski.

Zafrasowany kniaź poskrobał się po głowie. Potyczka z biurokracją przedłużała się nieznośnie. Co prawda Suchywilk przerastał starostę prawie o łokieć i był pewien, że mógłby przełamać każdą z jego krzywych, obciągniętych żółtymi rajtuzami nóg równie łatwo, jak zeschnięty patyk. Ale na razie to biurokracja zwyciężała.

– Człeka naszego we wieży trzymacie – powtórzył nieco defensywnie. – Tedy go nam wróćcie, bo ani wy, ani wasz książę mocy nad nim nie macie.

– We wieży? – zainteresował się nagle starosta. – A w której?

– We Wiedźmiej Wieży – podpowiedziała Szarka. Zwajeccy wojownicy poczynali już znacząco postukiwać toporami.

– O, do Wiedźmiej Wieży to nijak nie wejdziecie – rozpromienił się starosta. – Inna jurysdykcja.

– Znaczy się, co? Nie puścicie nas?

– Toż powiadam, że inna jurysdykcja. We Wiedźmiej Wieży powroźnicy siedzą, a nad nimi tylko ich cech zarząd ma. Trza wam do mistrza cechowego posyłać. Mnie nic do tego.

– Ale klucze macie? – upewnił się Suchywilk.

– Mam – cierpliwie wyjaśnił starosta. – Ale nie dam. Bo one jeno dla samego księcia. Każdy inny człek od cechu zezwolenie mieć musi. Jako rzekłem, nad Wiedźmią Wieżą powroźnicy nadzór mają.

– Ja was lepiej objaśnię! – zza ławy poderwał się pyza – ty pisarczyk. – Wyście w książęcej gościnie, tedy was jaśnie pan starosta bez ceregieli odpędzić nie może. Ale dopiąć to wy niczego nie dopniecie. Ani w cytadeli, ani w powroźnickim cechu. Książę się cechowym prawem zasłoni, a cechowi do księcia was odeślą. I kiedy będziecie tak od jednego do drugiego wędrować, powroźnicy po cichońku człeka wam uwędzą.

– Cicho, gówniarzu! – oburzył się starosta.

– Toż szczerą prawdę gadam! – chłopiec zamaszyście odgarnął opadającą na oczy grzywkę. – Wy z nimi zanadto bardzo politycznie, panie starosto. Musiał się ten ich człowiek w jakieś wiedźmie sprawy uwikłać. I nie dziwota, toż to Zwajcy! Może i oni w jakim spisku z plugastwem? Z nimi żadna polityka nie pomoże, niech precz idą!

– Polityka? – złowrogo powtórzył Suchywilk. – Ja ci politykę pokażę! Zwajecką! – i zdzielił starostę na płask toporem. – Idziemy, córuchna!

* * *

– Co robią?! – książę Evorinth rozpaczliwie usiłował wyplątać się z opuszczonych do kostek zielonych nogawic. Wieść o napaści na Wiedźmią Wieżę doszła go podczas końcowych przygotowań do uczty. W skrytości ducha książę uważał to za osobistą zniewagę. – Co robią?!

– Idą do Wiedźmiej Wieży – skwapliwie powtórzył pokojowiec. – Horda Zwajców, żalnicka księżniczka i jeszcze jedna niewiasta. Wszyscy idą do Wiedźmiej Wieży. Pobili starostę, zabrali klucze i idą do wieży…

– Mówiłeś już! – ryknął oswobodzony wreszcie książę. – Mówiłeś, dokąd! Ale po jaką cholerę tam lezą?!

* * *

Powroźników nie udało się zaskoczyć. W przeciwieństwie do książęcych pachołków, którzy rozleniwili się i utyli na spichrzańskich wikcie, łowcy plugastwa pieczołowicie strzegli swego bezpieczeństwa. Przywykli do kociej muzyki i psiego ścierwa, noc w noc podrzucanego przez żaków pod schodki do wieży. Jednak zdarzało się, że Wiedźmią Wieżę nachodzili nie sami szkolarze. Przetrwawszy trzy próby otrucia i jedno podpalenie, powroźnicy sypiali nader ostrożnie.

69
{"b":"100645","o":1}