– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się pan Krzeszcz. – Straszliwie ów zaprzaniec z gęby do starego kniazia podobny, nadto w każdej karczmie przy gościńcu jego wizerunek na drzwiach wisi. Ale inny tam jeszcze znak był dowodny, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Bom ja u niego w komorze Sorgo odnalazł, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. On to jest, nikt inny. Smardzowe szczenię.
– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?
– Wiem, com widział – godnie odparł pan Krzeszcz. – Nie raz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.
Twarz Piorunka wyrażała głębokie powątpiewanie. Miał on pogląd o panu Krzeszczu z dawna wyrobiony: nie przypuszczał, by kiedykolwiek gościł on w rdestnickiej cytadeli, i szczerze powiedziawszy, nie darzył go zbytnim szacunkiem. Nie uśmiechały mu się też łowy na Smardzowego syna. Nie jest godną rzeczą, myślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wywołańca.
Jednak pan Krzeszcz wziął książęce milczenie za zachętę do dalszych wynurzeń.
– Zrazu mi się owi ludzie dziwnymi wydali. Bo ciemną nocką do Działońca ściągnęli, cichaczem. Młodszy, ów Smardzowy pomiot – łypnął porozumiewawczo ku kapłanowi Zird Zekruna – tak srogo był mieczem poranion, że ledwo dychał. Turzniańską szlachtą się wołać kazali, alem ja ich już wtedy w podejrzeniu miał…
Kapłan Zird Zekruna wyczekująco spoglądał na Piorunka.
– Dobrze – zdecydował markotnie książę. – Dobrze, pojedziemy.
Czeladź w dworcu była dobrze wyćwiczona i nim się pan Krzeszcz obejrzał, wsadzono go na bułaną klaczkę i oto jechał przez las z pokaźną gromadą pachołków. Kapłan Zird Zekruna trzymał się zaraz za księciem. Pan Krzeszcz sycił oczy widokiem jego rozwianej na wietrze, brunatnej opończy. Nie minie mnie teraz nagroda, myślał triumfalnie, wór szczerego złota przyobiecał Wężymord temu, kto książątko przydybie, a jam nie samo książątko zoczył, ale i Sorgo, całego żalnickiego władztwa znak. Ot, jeszcze na stare lata panem zostanę, w srebrzystych pontałach będę chadzał.
Jednak ledwo zagroda znachora wyłoniła się spomiędzy drzew, wydało się panu Krzeszowi, że coś jest nie tak, jak należy. Nie słyszał beczenia kóz, tylko otwarte na oścież wrota od zagrody kołysały się smętnie. Przy kołowrocie stał Działoniec i przyglądał im się spode łba, bezczelnie. Nic się, gnida, nie boi, pomyślał niespokojnie pan Krzeszcz, jakby nas właśnie czekał.
– Patrzajże, jaki ci gościniec przywiodłem! – zakrzyknął ku staremu. – Samego księcia pana. Nie na wywczasy on przyjechał, ale po owego wywołańca, co w komorze przytajony. Wydaj go po dobroci albo siłą weźmiem. Luda z nami siła.
– O nijakim wywołańcu nie wiem – rzekł z wolna Działoniec. – Prawda, było tu trzech ludzi, ale anim im w toboły zaglądał, ani o imiona pytał. Rannego mi przynieśli, a że ozdrowiał, tedy swoją drogą poszli.
Coś w jego głosie przekonało pana Krzeszcza, że stary znachor istotnie przewidział zdradę i gdzieś przemyślnie ukrył żalnickiego księcia.
– Trzeba izbę przeszukać! – ryknął w desperacji. – Zagrodę i sad, toż on ledwie chodzić może, daleko nie ubieżał.
Pachołkowie rozsypali się po obejściu. Z chałupy dobiegał brzęk tłuczonych garnków. Ktoś podarł pierzynę, bo z okna posypały się kłęby pierza i resztki potrzaskanych sprzętów. Dwóch, parobków przewracało ule, trzeci kłuł widłami stertę siana. Od strony kuchni kilku bardziej zaradnych wytaczało zdobyczne beczki z kiszonymi ogórkami i okowitą. Świniak ledwo zdążył zakwiczeć.
– Ogień strzechą puścić – poradził pan Krzeszcz. – Może gdzie tam loszek utajony.
Działoniec tylko uśmiechał się wąskimi wargami.
– Nie ciesz się, dziadu! – warknął kapłan Zird Zekruna. – Skończym z żalnickim zaprzańcem, to i na ciebie czas przyjdzie. Chrustu, chwała bogu, nie brakuje. Cienko będziesz nogami pląsał, cieniutko, jak ci gacie skwierczeć poczną.
– Póki tymi ziemiami władam – odezwał się gniewnie Piorunek – nie będzie się w ogień żywcem ludzi rzucać. Pierwej go badać będę, a jeśli przewinił, to go kat zetnie. Chcecieli się nad ścierwem wytrząsać, to je potem palcie, sobie samym na urągowisko.
Znachor zaśmiał się w głos, sina piana wystąpiła mu na wargi. Wczepił się we wrota, z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na pana Krzeszcza, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale zaraz przewrócił się, zadrgał może ze dwa razy. Kapłan wrzasnął. Z rękawów koszuliny starego wypełzły dwie zielonkawe żmijki.
Przerażeni pachołkowie cofnęli się, ciaśniej otoczyli księcia. Sługa Zird Zekruna spiął konia, ale gadziny mignęły tylko między kopytami i wpełzły w trawy.
– Prawdziwie piękne polowanie, panie Krzeszczu – odezwał się Piorunek. – Na tyle się wasze przeniewierstwo zdało, że przydybaliśmy starca i tak żeśmy go wystraszyli, że bez ducha leży. Godny czyn, wiekopomny, trzeba go nagrodzić. Nie stać tak! – ryknął potężnie. – Nie wytrzeszczać gał! Wracamy do dworca!
Cała osada zbiegła się, by patrzeć, jak pachołkowie przywiązują pana Krzeszcza do pręgierza. Nawet księżna pani, która zwykle skazańców od kaźni wypraszała, teraz stała obok księcia Piorunka, jedno dziecko trzymała na ręku, drugie czepiało się jej spódnicy. Patrzyli. Książę coś mówił o wiarołomstwie i zdradzie. Pan Krzeszcz nie słyszał, tak mu krew we skroniech łomotała. Chciał milczeniem wzgardę okazać, ale wkrótce ryczał z całych sił, ryczał, nim jeszcze bat porwał na nim przyodziewek. Ryczał, szarpał się w postronkach. Najpierw zmiłowania wołał, potem prześladowców przeklinał. Na koniec omdlał.
Ktoś podnosił mu głowę, wlewał między rozbite wargi piekący napój. Pan Krzeszcz zajęczał, odepchnął prześladowcę. Kubrak miał powalany nieczystościami, z rękawa zwieszał się pęk zgniłej botwiny.
– Cicho! – syknął mu do ucha przyciszony głos. – Cicho, jeśli nie chcecie tu skąpiec!
Pan Krzeszcz spojrzał przytomniej i rozpoznał sługę Zird Zekruna. Kapłan rozciął mu więzy na rękach, przytrzymał.
– Pachołkowie posnęli, ale rychło się obudzą – ostrzegł. – Umykajcie co prędzej.
– Dokąd pójdę? – załkał pan Krzeszcz.
– Do domu – w świetle pochodni znamię skalnych robaków falowało na czole kapłana. – Bogowie poprowadzą was do domu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W Górach Żmijowych wiosna rozbuchała się na dobre i tamtego wieczora krzak jaśminu rozsiewał w ziemiance wiedźmy przemożną woń kwiatów.
Wiedźma nuciła przyjemnym, z lekka chropowatym głosem. Była maleńka, bardzo szczupła i bardzo piegowata. Drobne jasnobrązowe cętki znaczyły całą jej twarz, wychylały się z wycięcia sukni, pokrywały ramiona. Przykucnąwszy pośrodku ziemianki, zagniatała ciasto na kawałku deszczułki. Kosmyki nierównych, spłowiałych włosów raz po raz opadały jej na twarz, utrudniając pracę. Obok wiedźmy, na wysypanym świeżymi trocinami klepisku stały dwa dzbany, brązowy i niebieski z utrąconym uchem, a nieco dalej rozpościerało się pokryte przetartym kocem legowisko z jodłowych gałęzi.
Gwałtownie szarpnięta chmielowa witka opadła jej na ramię i ze ściany zeskoczył kociak.
Nalała mleka z niebieskiego dzbana.
Kot chłeptał łapczywie, rozchlapując białe krople na klepisku. Drobne wiórki drżały mu na wąsach.
Wiedźma skończyła z ciastem, otrzepała suknię. Rzuciła w palenisko grono czerwonych zeschniętych nasion. Węgle zaskwierczały i znad ziemi podniosły się smużki sinawego dymu o gorzko – słodkim zapachu. Potem utoczyła z ciasta małe kulki, nadziała je na pęk patyków i zatknęła nad ogienkiem. Pomysł wydawał się dobry, lecz smakowały plugawo, zwęglone z wierzchu, surowe w środku.
Spośród wielu niezbędnych zajęć gotowanie sprawiało wiedźmie najwięcej kłopotu.
Popijając resztki mleka, wiedźma usiłowała przypomnieć sobie zapach jęczmiennych placków swej matki. Mieszkali w zachodnim paśmie Gór Żmijowych, w miejscu zwanym Szczerkotką. Ojciec jaśminowej wiedźmy był kmieciem. Zwyczajnym, ani bogatszym, ani biedniejszym od innych. Miał kilka zagonów ziemi, krępą, krótkorogą krowę, stado owiec i oprócz wiedźmy spłodził pięć lat starszą od niej Milkę i syna, który pełzał jeszcze na czworakach, gdy okolica zwiedziała się o wiedźmie. W Szczerkotce uchodził za człowieka zasobnego i szczęśliwego.