Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Twardokęsek jednak nie przejmował się stadem, przekonany, że tak czy inaczej nikt nie zdoła ich wyrwać rozpętanemu przez wiedźmę żywiołowi.

Z jej spódnicy pozostały jedynie osmalone strzępy, przyszło im bowiem z Szarką biec za Twardokęskiem, ale patrzyła przytomniej i jakby trochę otrzeźwiała. Ale szał jeszcze nie minął, w oczach jaśminowej wiedźmy dalej buzowała ciemna, dzika magia.

– Przeprowadzę go! – oznajmiła, chwiejnie przytrzymując się zbójcy. – Jest źródło wedle Spichrzy, przy północnej bramie, tam go zaprowadzę.

Szarką nie zwlekała. Wyjęła drobną kościaną świstawkę. Zbójca zrozumiał po co, gdy ujrzał skrzydłonia, jak nadlatuje z góry, z kłębów dymu i szybkimi skrętami smukłego ciała wymyka się płomieniom. Niemal otarł się o twarz Szarki i powrócił wyżej, tam, gdzie nie sięgał żar. Usłyszeli jedynie jego dziki wizg. Płomienie zacieśniały się wokół nich coraz mocniej.

Skrzydłoń ponownie uczynił rozpaczliwy wysiłek i gdy opadł w dół, Szarką zdołała uchwycić się grzywy. Pociągając za sobą Morwę, wdrapała się na jego grzbiet.

Błękitnoskrzydły wierzchowiec był równie zwinny i szybki wśród płomieni, jak skrzydłonie, które Twardokęsek zapamiętał z tamtego dnia, kiedy norhemni krążyli nad pogorzeliskiem jego wioski, a matka niosła go na plecach stromą ścieżką ku pokrytym śniegiem wierchom.

Później dobiegł go tylko rozpaczliwy wrzask Morwy.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Niebo było letnie, fiołkowe, a gościńcem nadciągali wciąż nowi wędrowcy, gromadami i samotrzeć, pieszo, w powozach i konno, bez końca – ku miastu. Wyniosła, najeżona wieżami cytadela księcia Evorintha ciemniała na szczycie Jaskółczej Skały, a poniżej, pomiędzy pięcioma pagórkami rozciągała się Spichrza. Opasane pierścieniem wysokich białych murów, naznaczone strzelistą wieżą świątyni, najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza. To, które było, jest i będzie. Miasto nieśmiertelne.

Rozległe błonia wokół Spichrzy migotały od ognisk pątników przybyłych ze wszystkich stron na Żary, a że do święta zostały tylko dwie nocki, obozowali radośnie, z winem i głośnym wydzieraniem się pod murami.

Twardokęsek smętnie tarł resztki opalonej brody. Nie chciał spać. Przed oczami miał wciąż wiedźmią pożogę, płomienie zataczające kręgi po wypalonej ziemi, coraz bliżej i coraz szybciej. I pamiętał, jak na koniec wychyla się z nich rozmazana w gorącym powietrzu smuga, która zbójcy wydała się zrodzona z samego ognia.

Jakiś stwór przypadł do wiedźmy i w jednej chwili zbójca też był na jego grzbiecie. Wbiegli pomiędzy ogień, pomiędzy zwęglone trupy wołów. Wiedźma krzyczała w szale, zbójca ze strachu. Zawył z bólu, gdy zatliło się na nim ubranie. A wiedźma śmiała się, śmiała jak szalona, jej włosy płonęły. Z gardła pręgowanego zwierza wyrwało się głębokie ponure warczenie. Potrząsnął grzywą i odwrócił się ku wiedźmie.

– Zwierzołak! – wrzasnął Twardokęsek.

Dosiadali zwierzołaka. Nie z rodzaju tych, którzy siedzą w Górach Sowich, ale potężnego pasiastego potwora podobnego drapieżnym kotom z południowych gór. I zaraz też zbójca zrozumiał, że musi się weń odmieniać właśnie ów kociak, którego wiedźma ze sobą włóczy. Nie dziwota, że się zrazu z jadziołkiem pokumali, pomyślał. Złe zawdy złe rozpozna.

Niebieskooka niewiastka zaśmiała się tylko, targając szorstkie, czarne kłaki na karku zwierzołaka, a ten wlepił w zbójcę oczy, miodowe i tak głębokie, że Twardokęsek mało z rozumu nie zszedł pod tym spojrzeniem.

A i to jeszcze prawda, pomyślał, że on ślepiami człeka zauroczyć może. Wszyscyśmy oczarowani, omamieni byli, jakeśmy go, ani stęknąwszy, razem z wiedźmą przyhołubili. Przekleństwo wszystka magia, czyste przekleństwo. Może praw był Ciecierka, kiedy wiedźmę w ogień chciał wrzucić, bo nie litować się trza, jeno palić, póki nas ze szczętem złe nie wygubi.

– Patrz! – jaśminowa wiedźma podniosła chude, osmalone ramię i pokazała na trakt.

Resztki włosów zjeżyły mu się ze zgrozą. Gościniec falował, lśnił od szarych futer szczuraków.

I tak tamtej nocy, kiedy płonęła gospoda Goworki, Twardokęska ocaliła jedynie ciemna, mroczna magia wiedźmy. Gnali po gościńcu. Wiedźma wbijała pięty w żebra zwierza, tę bosą, bo but zgubiła, i tę w trzewiku z urwanym obcasem. Pęd rozwiewał kosmyki jej włosów, zwierzołak ryczał wściekle, a szczuracy w popłochu pierzchali mu z drogi. Wielka, wielka magia, wysnuta z ognia i krwi, wciąż gorzała w niebieściuchnych, wytrzeszczonych oczach wiedźmy.

Była to noc grozy i rzezi. Hordy szczuraków zeszły z Gór Sowich i ruszyły na wschód, ku Spichrzy. Zbójcy zdawało się, że mrowie potworków nie ma końca, a chłopskie domostwa po obu stronach gościńca były ciche i ciemne, jakby nie został tam ni jeden żywy człowiek.

Zwierzołak biegł chyżo. Na przedmieściach miasteczka doścignęli pierwsze szeregi złego. Tego, co nastąpiło w miasteczku, zbójca również nie chciał pamiętać. Widział, jak szczuracy przekopali jamy pod bramą, jak dźwierza uchyliły się w ciszy, by odsłonić trzech nocnych drabów, których rozpoznał już tylko po halabardach, bo na ich trupach kłębiła się popiskująca szara gromada. W szlafmycach, w rozchełstanych koszulach mieszczanie wybiegali na ulice, daremnie krzycząc zmiłowania. Gromady szczuraków ścigały ich zajadle niby zwierzynę i walczyły nad drgającymi jeszcze ścierwami o kawały mięsa. Jakaś kobieta z dzieckiem w ramionach wołała do nich z okna, ale zwierzołak nie zatrzymał się i krzyki wkrótce umilkły. Nie zwalniając, niby widziadło, przemknęli przez miasteczko – na oklep na zwierzołaku, roześmiana dziewka z rozwianymi kosmykami opalonych włosów i zbójca w skórzanej kamizeli, z jadziołkiem kołującym nad głową – i wyjechali za mury, traktem koło szubienicy, na której kołysało się smętnie dwóch nieświeżych wisielców.

W rowach przy trakcie szumiały białe od kwiecia zarośla.

Przed świtem zwierzołak bez ostrzeżenia zrzucił ich z grzbietu. Na łeb, na szyję polecieli w kolczastą chachmęć. Wiedźma zaskowytała z cicha. Szał minął i trzęsła się teraz jak w gorętwie. Z warg i nosa sączyły się drobne kropelki krwi. Powoli, popiskując jak zwierzę, dowlokła się do jaru i zaczęła chłeptać wodę prosto z kałuży.

Coś gorzkiego wezbrało w gardle zbójcy, napłynęło do ust.

Cień przesunął się pomiędzy nimi na trawie i Twardo – kęsek nie sięgał nawet po sztylet, ale splunął ciężko w rów, w wodę, co ją piła. A ona tylko odwróciła się i popatrzyła tymi swoimi niebieściuchnymi oczami.

Nie wiedział, jak to się stało, że nagle płakała na jego ramieniu.

Urok, ani chybi urok, pomyślał Twardokęsek.

Oporządzili się trochę, zmyli z twarzy sadzę. Twardokęsek przystrzygł obojgu opalone włosy i powlekli się gościńcem ku bielejącym w dali murom Spichrzy. Wiedźma zgubiła drugi trzewik i pochlipywała, że ciężko iść po kamieniach, póki zbójca nie wziął jej na plecy. Szczęśliwie była chuda i drobna. Gdy wreszcie się zmordował, traktem nadciągnęli żacy z przystrojonym żółtymi wstążka – mi, drabiniastym wozem, który zwędzili gdzieś chłopu na jutrzejszą paradę.

Szkolarzy było pięciu. Czterech przyprzęgło się do dyszla, jeden powoził, a że wszyscy byli mocno chmielem zaprawieni, więc i za bardzo się nie wykłócali, gdy im Twardokęsek wiedźmę na siano zrzucił. Krzyczeli tylko, żeby wóz pod górkę pchać pomagał. I tak się powolutku doturlali do miasta. Jeszcze ich żacy do Kolegium Sztuk zapraszali, które dziad księcia wybudował u stóp świątyni. Zbójca nawet z początku przychylał ucha namowom, bo z ich pijackiego klekotania wnosił, że ci adepci sztuk to niezgorsi szubrawcy: nie tylko wiedzieli, jak na jarmarku sakiewki kupcom odcinać, ale i sztyletami, co je mieli popod kubrakami pochowane, nieźle potrafili robić. Jak na złość, wiedźma obudziła się znienacka i burknęła, że na znajomków muszą przy bramie czekać. Żacy pożegnali się grzecznie, podciągnęli wóz pod same wrota Spichrzy i zaczęli hałas wielki czynić, aby bramę przed świtem otwarto, a nie ucichli, póki im drabowie książęcy nie zagrozili wieżą.

48
{"b":"100645","o":1}