Wiedźma przepędziła Twardokęska niemalże po całym błoniu: tu jej się nie podobało i tam źle było, stąd za daleko od skały, stamtąd gościńca nie widać. Na koniec przylgnęli w porośniętej krzami wyrwie. A kiedy sypał na wrzątek krwawiennik, dojrzał, jak wiedźmie zza pazuchy wyłazi pręgowaty rudy kociak. Nic nie rzekł, uszy położył po sobie, bo choćby książęcy pachołkowie nawet zdołali ubić zwierzołaka, nijak mu się było przyznać, z kim do miasta ściągnął. Ani chybi, pomyślał, kleszczami by mnie szarpali, jako zwykle ze wspólnikami złego czynią. A jak się jeszcze wieści o najeździe szczuraków rozejdą, nikomu małodobrzy nie przepuszczą. Nic, trzeba teraz gębę trzymać zawartą i modlić się, aby nie wyszło na jaw, gdzieśmy tej nocy bywali.
Gdy zobaczył skrzydłonia na brzegu jaru, nie zastanawiał się nawet, jak ich Szarka z Morwą odnalazły. Odkąd odbili z Traganki, Twardokęsek widział dość, by ani nie pytać, ani nie myśleć zbyt wiele. Szarka powitała go obojętnym kiwnięciem głowy i nalała sobie krwawiennika. Napój był cierpki i gorzkawy. Dziewczyna wyjęła z tobołka bochenek chleba, kilka drobnych czerwonych cebulek, napoczęty małdrzyk i podzieliła wszystko starannie na cztery części.
– Trzeba się posilić tym, co jest – mruknęła. – Sakwa mi w zamieszaniu przepadła.
– Co z was za ludzie? – Morwa podniosła głowę. Skołtunione włosy opadły do tyłu, odsłaniając jej postarzałą nagle, porytą zmarszczkami twarz. – Co z was za ludzie? – powtórzyła, wpatrując się w Twardokęska. – Jak nam człek drogę zastąpił, to go na pół rozszczepiła, ani pytała, jeszcze kubrak przetrząsnęła.
– Golec był – wtrąciła Szarka – bez sakiewki nawet. Ale hybercuch z niego zdarłam, bo nasze okopcone, a obwieś wydał mi się twego wzrostu, Twardokęsek. I nie myśl – rzuciła oschle dziwce – że się przed tobą opowiadam, jednak i to rozważ, że on nie bez przyczyny dwie samotne niewiasty w krzakach zachodził.
– Tyle jeno, że pożoga za wami i śmierć, nic więcej – zaskowyczała Morwa. – Ja żem myślała, że ona – pokiwała ubabranym sadzami paluchem ku wiedźmie – jeno na umyśle słabuje, że kołowata. A to jest wiedźma, plugastwo ludziom i bogom obmierzłe! Pewnikiem ona szczuraków na nas sprowadziła!
Twarz Szarki stwardniała gwałtownie.
– Uciszże ją, Twardokęsek – rozkazała. – Dłużej tego skomlenia nie zniosę. Ot, trzeba było niedojdę zostawić, niechby ją szczuracy zeżarli, to o ogniu i śmierci by nie krakała. Spać się lepiej kładźcie – rzuciła skulonym po przeciwnych stronach ogniska niewiastkom. – Niedaleko do świtu.
Morwa posłusznie wpełzła głębiej w krzaki, z dala od wiedźmy, i okręciła się resztkami lawendowego kasaczka. Dygotała. Z opuchniętych warg ściekała jej strużka śliny.
– Za dużo ona wie – mruknął Twardokęsek. – Jak się jutro wieść o szczurakach rozniesie, to tutaj na każdym rogu powroźnik będzie czyhał i wiedźm wypatrywał. A niech ludzie dojdą, żeśmy przez Góry Sowie dopiero co przejechali, pasy z nas drzeć będą bez ochyby. Prawo tutaj twarde.
– Prawda – Szarka przysunęła się do ognia i objęła ramionami kolana – ale była nam życzliwa. Jeśli nawet po pijanemu coś wygada, to miasto ogromne, kto nas odnajdzie? Jestem zmęczona – przyznała nieoczekiwanie. – Ta noc przypomniała mi coś, o czym nie chcę pamiętać.
Jadziołek przydreptał do nich niezgrabnym, rozkołysanym krokiem po wysokiej trawie i skrzecząc z cicha, otarł się o cholewę wysokiego buta Szarki. Dziewczyna bez słowa, gołą dłonią podrapała go po podgardlu i raptem wydała się Twardokęskowi markotna i zniechęcona. Przyszedł mu na myśl klasztor Cion Cerena i słowa wiedźmy.
– Iście was ongiś Szarka zwali? – nerwowo potarł opuchniętą skórę na brodzie.
– Sharkah – poprawiła bezwiednie. – Bardziej przekleństwo to niźli imię. Razem z bratem się rodziliśmy, ja wyszłam pierwsza, on się udusił. Czemu, jak łatwo wnosić, mało się radowano.
Zbójca nie zdziwił się. W Górach Żmijowych takoż nie świętowano narodzin dziewczynek i w co bardziej odludnych okolicach zdarzało się, że je matki wynosiły na pustkowie.
– Moi rodzice bardzo się miłowali – Szarka oparła brodę na kolanie. – Pewnie dlatego, że wojna kraj pustoszyła i czegoś się w tym zamęcie musieli uchwycić, więc się siebie chwycili. Dwójka to smarkaczy właściwie była i we ćmie, co nastała, jako wszyscy przerażonych. Wtenczas już tylko w lasy umykać trzeba było i tam się gdzieś w glibieli głęboko skryć, na uroczyskach. A oni się we stołpie zaparli – pokręciła głową. – Głupio, bo ze wszech stron wojsko szło pobuntowane, a przy nich ledwie nędzna przygarść straży została. I najemnicy. Ale ojciec uparł się, że uciekać nie będą, choć tyle ten jego upór wart był, co błysk na sztylecie, kiedy gardło podrzyna. Matka chodziła z nim po murach, brzuch dumnie jak bitewny bęben przed sobą obnosząc, i o mścicielu, co się z jej żywota pocznie, bełkotała. Słowem, wyczekiwali rzezi.
– I jakoż było?
– Matkę potem na wpół żywą najemnicy Dumenerga ze stołpa wywieźli. Kiedy się jatki na dobre zaczęły. Wtedy nas rodziła, oboje. Przed czasem i gdzieś w rowie. Z niebem jasno oświetlonym od płonącego zamku, bo w zamęcie rebelianci ogień zażegli. Rodziła pod tą łuną, buntownikom zemstę obiecując. I tam mi imię nadała.
– A wasz ojciec?
– Przy bramie go szafelinami zakłuli jak odyńca. A matkę w rowie Dumenerg zostawił wykrwawioną. Dość, nie podpytuj mnie, Twardokęsek, jutro jeszcze się językiem namłócisz, a pewnie i nie tylko językiem.
– No, ciekawym tylko, na co nam teraz przyjdzie – zbolałym głosem odezwał się zbójca. – Spichrze podpalim czy szczuraków do miasta wpuścim, czy może tylko księcia łaskawie utrupim?
– A skąd ci to we łba zaświtało? – popatrzyła na niego spod opuszczonych powiek. – Tu wokół nas samych obręcz się łatwo zacisnąć może.
Twardokęsek zakłopotał się trochę. Pogryzł chleba z cebulą, pomilczał posępnie.
– Nieskładnie mi to wyjaśnić – podjęła dziewczyna – ale wciąż mi się zdaje, że pogoń za plecami słyszę, pogoń i psów granie. Może mi to tylko jadziołek w rozum kładzie, ale ja się, Twardokęsek, w obławie chowałam… prędzej bym samej siebie zapomniała.
– Nic innego jeno wiedźma, przeklętnica, nieszczęście na nas ściąga. Iluż ludzi ona w tej gospodzie ogniem wygubiła, a koni, a bydła – pokręcił głową. – I ze zwierzołakiem wędruje – dodał szeptem. – Ten kociak, co go ze sobą prowadza, nic innego to, jeno ludojadek. Nocką w potworę się zmienia i ludzkie plemię prześladuje.
– I cóż stąd? Wciąż o wiedźmach słucham, że plugastwo od bogów przeklęte, a ludziom zatracenie knujące. Ale jakoś nikt nie potrafi objaśnić, czemu plugastwo zwłaszcza w czas wojen roić się zwykło. Pomnisz Łysą Wiedźmę? Czy nie za najazdu norhemnów spustoszyła brzegi Kanału Sandalyi? A Pustułka? Nie wtedy grasowała, gdy Vadiioned wojnę rozpętał? Nie – pokręciła głową – im więcej nad tym myślę, tym wyraźniej mi wychodzi, że kiedy się tylko jakiś zamęt w Krainach Wewnętrznego Morza zaczyna, to wiedźmy ludzi szczególniej gnębią. A jak spokojnie, to i one czemuś przycichają. Przecież nawet po wioskach gadają, że ich magia z krwi się bierze, z czarnej posoki.
– Aż krwi! – zaperzył się zbójca. – Jeno że z tej krwi plugawej, co ją co miesiąc zrzucają!
– To wszystkie byśmy już wiedźmami były! – prychnęła. – Nie, Twardokęsek, ja się jej dobrze przyglądałam. I tyle wypatrzyłam, że płochliwa jest i przestraszona, nie – lekkie widać miała życie. Jednak złości w niej żadnej, czy ku ludziom nienawiści, nie spostrzegłam ani czarów żadnych. Aż do tej ostatniej nocy, kiedy o krwi i o ogniu bredzić zaczęła – przygryzła wargę. – I tak mi się wydaje, że to z tych zbójców, których jadziołek nad Trwogą przydybał. Jeden na niej z opuszczonymi spodniami zdychał. Strasznie w gospodzie płakała, że krew do niej krzyczy i coś mi się zdaje, że nie pierwej w niej ta magia rozgorzała, póki krwi na trakcie nie przelano.
– A cóżże za różnica – złośliwie zauważył zbójca – za jaką przyczyną wiedźma nas wygubi, czy od tej krwi, co z kupra ciecze, czy innej zgoła? Toż zeszłej nocy jasno na jaw wyszło, że prawi są ci, co im ogniem sprawiedliwość chcą czynić, bo to plemię nieczyste, ze złem sprzymierzone. Żeby tak ludojadka piastować – wskazał na zwiniętego na wiedźmim podołku rudego kota – toż grzech jest i obraza boska!