Co prawda, mimo wszelkich cucących zabiegów, chichotała nieustannie, lecz szczęśliwie zdołały zejść na ziemię. Po wielkiej części była to zasługa budowniczych gospody, którzy upstrzyli ją po bokach szeregiem coraz niższych przybudówek o łagodnie opadających dachach. Ledwo stanęły na dole, wiedźma wzdrygnęła się gwałtownie i dziwka na wszelki wypadek zatkała jej gębę. Przemykały się przez dziedziniec w cieniu, pod płotem, wlokąc pomiędzy sobą otępiałą wiedźmę.
Na podwórzu było cicho, tylko wiśnie kołysały się lekko, rzucając zmienne cienie w kępy hortensji i porzeczek, nasadzonych gęsto pod ścianami gospody.
Tymczasem Twardokęsek zamierzał zbójeckim obyczajem odeprzeć wrota i wyprowadzić wierzchowce ze stajni. Choć podpalanka w karczmie była przednia, a dziewki bardziej niźli przylepne, nie podobała mu się Goworka, nie podobało mu się, że w izbie nie widać ani najnędzniejszej gałązki wilczomlecza, że belka nad drzwiami nitką czerwoną nieomotana, że okna głucho zabite. Na Przełęczy Zdechłej Krowy nauczył się wyczuwać niebezpieczeństwo jak ranny jeleń posokowce i aż go świerzbiło, żeby jak najszybciej zbierać się z gospody. Kiedy Morwa wydyszała mu w ucho majaczenia wiedźmy, zebrał się w sobie i nie zdejmując łap z cycków karczmarki, począł przemyśliwać o ucieczce.
Po prawdzie to miał przemożną ochotę czmychnąć samotnie, ale wyszedłszy na podwórko, dojrzał na jaworze przy studni wpatrującego się weń jadziołka.
– Nie tędy. – Wiedźma wparła się piętami w ziemię i w żaden sposób nie mogli jej ruszyć z miejsca. – Nie bramą, tam pachołek stoi.
Twardokęsek rzucił jej jedno krótkie spojrzenie i pospiesznie odstąpił od skobla.
– Kuna woły chodził opatrzeć furtką koło wychodka – przypomniał sobie. – Tam popróbujmy, ale krzaki za wygódką okrutne, kolczaste. Widzi mi się, że nie tylko koni nie przeprowadzimy, ale sami ucierpimy niezgorzej – zawahał się.
– Bez koni daleko nie odbieżym – jęknęła Morwa. Wiedźma jednak skwapliwie skinęła rozczochraną głową.
– Tamtędy! – pokazała ledwo widoczną zza węgła wygódkę. – Chyżo!
Próbowali się więc spieszyć, lecz, jak zapowiadał Twardokęsek, rozciągały się tam nad wyraz wybujałe, zdziczałe maliny. Zbójca szedł pierwszy, zajadle walcząc z kolczastymi pnączami, które jakby się zmówiły, by opóźniać ucieczkę. Wczepiały się w odzienie i aby przejść kilka kroków, musiał łamać i wyrywać całe kępy. Spocony, zadyszany, usłyszał przeraźliwy dźwięk, który nie był niczym innym, jak zachrypniętym jękiem nie oliwionego żelaza.
– Nie odwracaj się – syknęła ostro zamykająca pochód Szarka. Ale i bez tego wiedział, że za ich plecami otwarto bramę.
Byli już jednak na tyłach gospody, blisko ścieżki na pastwisko.
Wtedy właśnie zbójcę dobiegło jeszcze coś. Nieznaczny odgłos, znad samej ziemi, spomiędzy malinowych kłączy. W panice odwrócił się, usiłując zmacać mieczem ten szelest. W malinach trzasnęło, coś dało gwałtownego susa w bok i zobaczył kilka par wściekłych świecących oczu, które zaraz zniknęły, by nieoczekiwanie pojawić się w zupełnie innym miejscu.
Dziwka wrzasnęła i oburącz wczepiła się w jego plecy. Odepchnął ją z przekleństwem. Zgoła już nie dbając o hałas i orające ciało kolce, rzucił się do przodu. Na przełaj, byle jak najszybciej do ścieżki. We wrogiej malinowej chrzęśli rozległy się przyciszone szydercze piski, ale Twardokęsek gnał naprzód ile sił w nogach, siekł szarszunem po zbitych pnączach, deptał je i tratował w rozpaczliwym pragnieniu, by wydostać się wreszcie na wolną przestrzeń.
W gospodzie ktoś krzyknął przeciągle – urwany, charczący okrzyk mordowanego człowieka – i w tej samej chwili pierwszy zwierzołak wbił zęby w nogę Twardokęska. Był drobny, szarawy i ze wszystkim podobny do szczura, choć sięgał człowiekowi wyżej kolan. Zbójca skręcił mu kark, nim plugawiec zdołał przegryźć wysoką cholewę buta z żółtej świńskiej skóry. Jak zwierzynę nas osaczyli, pomyślał z rozpaczą.
Wypadł na ścieżkę, ledwo że nie krzycząc z radości i zaraz przystanął, bo po obu stronach, nisko przy ziemi, niziuchno, świeciły się dziesiątki wąskich żółtych oczu.
– W czymeśmy wam zawinili? – zaskowytała Morwa.
Odpowiedzią był pojedynczy i niemal ludzki śmiech. Podobnie śmiała się Vii, która zwyczajem Servenedyjek lubiła patrzeć, jak ofiara szamocze się przed śmiercią i błaga o litość.
Od furtki dzieliło ich nie więcej niż dwadzieścia kroków, ale zbójca wiedział, że nie dobieży, bo zwierzołaki opadną ich całą kupą i żywych rozedrą na strzępy. Głośno przełknął ślinę i nie prosił nawet, by Szarka przywołała jadziołka. W malinach bowiem aż jasno było od ślepi i zdawało mu się, że tej nocy całe Góry Sowie wyroiły się w gospodzie.
Trwali przyczajeni – szczuracy i ludzie – czekając, kto uczyni pierwszy krok ku furtce. Z nagła wiedźma wywinęła się ku krzakom i bluznęła w nie strugą rzygowin. Lecz nie była to osławiona podpalanka Goworki, tylko żywy ogień, wysnuty z dzikiej wiedźmiej magii i przelanej krwi.
Morwa zawyła z przerażenia. Jej palce jak kleszcze zacisnęły się wokół ramienia zbójcy.
Strugi płomieni pomknęły chyżo przez gęstwę malin, ku przyczajonym przy ziemi zwierzołakom, i dalej jeszcze, do chaty, skacząc po dachach przybudówek coraz wyżej, coraz jaśniej, pożerając po drodze stary jawor i cembrowinę studni, spopielając łapczywie wygódkę, drewutnię i podparty kolumienkami ganek. W jednej chwili zajęły się stare drzewa. Ogień poszedł koronami i zagarnąwszy po drodze palisadę, przeskoczył na skraj gościńca. Drzwi karczmy otworzyły się. Jakiś, człowiek, nie widzieli kto, wybiegł na oświetlone pochodniami wiśni podwórze. Płomienie liznęły go po plecach, rzuciły w płonące porzeczki.
Oszalałe ze strachu konie zdołały się jakoś uwolnić. Wypadły na dziedziniec i skacząc pomiędzy płonącymi balami palisady, usiłowały wydostać się na trakt. Twardokęsek odwrócił oczy, by nie patrzeć, jak siwy ogier Kuny wali się ze złamaną nogą.
Szczuracy miotali się rozpaczliwie, bo ogień zaczął opalać im sierść. Lecz gdziekolwiek się zwrócili, pożar był przed nimi i wokół nich. Morwa, skowycząc jak lis z przetrąconym grzbietem, gapiła się, jak zdychali w obłąkańczym kłębowisku ludzkich i zwierzęcych kształtów.
Od wiedźmy i jej towarzyszy ogień trzymał się z daleka, jakby na razie nie miał zamiaru zwrócić się przeciwko magii, która go zrodziła. Był to przedziwny pożar, który nie oszczędzał nawet gołej ziemi, mlecznobiały i rozumny, bo upatrzywszy ofiarę, ściągał ją ku sobie z daleka, sięgając aż na gościniec długimi mackami płomieni. Twardokęsek nie umiał oprzeć się podejrzeniu, że pożoga przygląda im się uważnie, dumając, co uczynić. A pochylona nad ogniskiem malin jaśminowa wiedźma rzygała i rzygała bez końca.
Szarka ocknęła się pierwsza. Nie bacząc na ogniste strugi płynące z ust wiedźmy, chwyciła ją mocno, poderwała za włosy ku górze i coś krzyknęła do Twardokęska. Pożar huczał coraz głośniej i jedynie z ruchu warg odgadł, że ma biec pomiędzy płonącymi kłączami ku zbawiennej furtce. Zza zagrody dobiegało ryczenie przerażonych bydląt, które daremnie próbowały wyrwać się z matni. Pobiegł ku temu ryczeniu z Morwą uczepioną ramienia, ciągnąc ją po ziemi jak szmatę. Płomienie utworzyły wokół ścieżki falujący szpaler i w głębi widział ciemne kształty zwierzołaków. Kiedyś, gdy był jeszcze zasmarkanym dzieciakiem, chadzali ze stryjem topić szczury, jeśli się zanadto w matczynej piwnicy rozpleniły i wówczas wyglądało to podobnie. Oszalałe ze strachu rzucały się na ściany i na siebie nawzajem.
Ognisty jęzor liznął jego brodę, wspaniałą czarną brodę, o którą nie przestał dbać nawet w lochach Traganki, i spopielił w tej samej chwili, gdy kopnięciem otwierał furtkę. Ale magia wiedźmy sięgnęła już na pastwisko. Pożar osaczył woły, zbił je w gromadę i nie zatrzymał go krąg nagiej, zrytej kopytami ziemi. Dopadł pierwszego szeregu bydląt, wczepił się w nie, zakorzenił na dobre i poszedł dalej, pozostawiając spalone, cuchnące kawały mięsa, które wszakże ryczały rozpaczliwie, póki nie zdechły w męczarniach.