– Twardokęsek? Dziś to nikt z niego pożytku mieć nie będzie – książę z powątpiewaniem pokazał na zbójcę. – Inna rzecz, jak on się w samej Wiedźmiej Wieży tak do cna spić potrafił? Przecie mu powroźnicy gorzałki nie przynieśli.
– Może ten czarniawy kurdupel – mruknął obojętnie kniaź.
– Jaki kurdupel?
– Chyba nie powroźnik – zastanowił się Suchywilk – bo świątynną suknię miał na grzbiecie. Musiał być jaki człek znaczny – dodał złośliwie. – Pewnikiem od nas znaczniejszy, jak go starosta grodowy wpuścić raczył. Nam bardzo zajadle przystępu bronił. Ale coś ów godny człek niegodnie czmychnął.
– Cholera! Mistrzowie!
Powroźnik w skórzanej kamizeli niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Świątynia tu swego człeka przysłała. Ledwoście z wieży wyjść raczyli. Kazał wszystkim iść precz. To my jeno jemu rzekli, by wiedźmy nie tykał, bo wasza książęca mość nierad będzie.
– Ja oszaleję! – książę chwycił się za starannie wypielęgnowane włosy. – To zamtuz jest, nie więzienie! Jak tu tak każdy wedle swej woli włazić może, czemuście mu dziwek nie sprowadzili? Ja was wszystkich powywieszam!
– Nie Twardokęska! – rudowłosa wojowniczka potrząsnęła głową. – I nie moją wiedźmę!
* * *
Za murem miejskim, obok siedziby spichrzańskich hyclów, płonęło ognisko. Niewielka gromadka biesiadników raczyła się pieczonym wieprzkiem i bardzo poślednią gorzałką, którą dla uczczenia Żarów ufundowało bractwo rakarzy. Od czasu do czasu do ognia przybliżał się któryś z pałętających się po błoniach pątników, ale rozpoznawszy ze znaków na kapotach profesję kompanii, umykał pospiesznie. Wielce to bawiło książęcych drabów z Bramy Siennej.
Sami strażnicy, z dawna spoufaleni z hyclami, ani myśleli odstąpić ogniska – przynajmniej póki starczy świniny i gorzałki. Z wdzięczności za poczęstunek raczyli hyclowskie bractwo najświeższymi wieściami.
– …a jak się jatki wedle książęcych ogrodów skończyły – rozwodził się strażnik – to się dowodnie okazało, że ta napadnięta kuternóżka to nikt inny, tylko sama żalnicka księżniczka. Zaraz ją Zwajcy do cytadeli powiedli…
– I co ty na to? – szorstko spytał Przemęka.
– Nic – książę beznamiętnie obgryzał świńskie żebro.
– Mogli całą bijatykę ukartować. Po to właśnie, żebym na oślep do cytadeli pognał. Zresztą noc jest, bramy na głucho zawarte.
– Może i racja – wzruszył ramionami Przemęka. – Trzeba poczekać, aż ją Pomorcy pod naszym nosem za – szlachtują. Baba z wozu, koniom lżej.
– Nie wierzę, że to Pomorcy – Koźlarz wytarł tłuste ręce o brzeg płaszcza. – Zbyt wiele mieli okazji, żeby ją cichaczem zabić na dworze Wężymorda. Bez niepotrzebnego zamętu i rozjątrzania spichrzańskiego księcia.
– A jeśli właśnie o to idzie? – mruknął Przemęka. – Może chcą rozjątrzyć księcia, aby we wzburzeniu uczynił coś nader nieopatrznego? Na przykład zerwał nasze małe przymierze?
– Nasze przymierze i tak na wątłej nici zawieszone – przyznał Koźlarz. – Suchywilk księciu Evorinthowi nie dowierza, nietrudno będzie ich powaśnić. Nic, darmo teraz włosy rwać. Jutro się wszystko okaże.
* * *
Twardokęsek nie mógł usnąć. Wiercił się niemiłosiernie i przewracał z boku na bok, popatrując nieprzychylnie ku skulonej obok wiedźmie. Bowiem po wstępnych płaczach i wyrzekaniach jaśminowa wiedźma usnęła jak kamień. Nawet nie popatrzyła na jadło, ani chciała słyszeć o kąpieli, zwyczajnie zwaliła się na posłanie.
Rozjuszony zbójca strącił z piersi wiedźmią rękę. Jak ona tak może, pomyślał z niesmakiem.
– Zgadnij, ile razy wcześniej próbowano ją palić na stosie? – Na tarasie zamajaczył zbójcy skurczony kształt. – Ile razy golili jej głowę? Ile razy wymykała się rozjuszonym wieśniakom? Przywykła, Twardokęsek, niech śpi, jeśli potrafi. Dziw, że ty nie usnąłeś.
Prosto z Wiedźmiej Wieży zawiedziono ich do komnat żalnickiej księżniczki. Zarzyczka uparła się, że nie przystoi, aby córka Suchywilka kładła się do spoczynku między zwajeckimi wojownikami. Pokoi dosyć, mówiła, posłanie przygotować też żadna troska i póki co nie rozniesie się wieść o wiedźmie i Twardokęsku. Zbójcy było to właściwie obojętne: nawet nie poczuł, kiedy Zwajcy rzucili go na naprędce uszykowane legowisko w obszernym, przylegającym do sypialni Zarzyczki wykuszu.
– Zbyt rychło wytrzeźwiałem. – Wygrzebał się z barłogu. Poranione korbaczami plecy bolały niemiłosiernie. – We łbie mi się kłębi, a nic do kupy poskładać nie potrafię.
– Powtórz mi, o czym wyście z tym twoim kamratem rozprawiali – Szarka nerwowo obrywała płatki pelargonii i niechybnie w ogóle nie kładła się spać, bo obskubała prawie wszystkie kwiatki. – Inna rzecz, Twardokęsek, że należało mi jeszcze w Górach Sowich o Mroczku powiedzieć. Ale zanadtom zmordowana, by się wykłócać.
Zbójca przysiadł obok niej na chłodnych płytkach.
– Pomnicie opata Ciecierkę? Przyczaił się w Górach Sowich i wedle zbójeckiego gościńca krążył, wiedźmy wyglądając. Tamże Mroczka przydybał i do pieczar go powlókł, gdzie opat zwierzołaków podburzał…
– I niby cały szczuracki najazd dlatego, że Ciecierkę wiedźma mierzi? – zadrwiła. – Nie, nie sądzę. Czymś jeszcze musiał ich opat przekonać.
– Jego Zird Zekrun do reszty opętał – przyciszonym szeptem wyjaśnił zbójca. – Wiedźma mówiła. A piętno skalnych robaków na jego łbie sam widziałem.
– A ja oglądałam, co te czerwie z Morwą uczyniły – dziewczyna kolejny raz obciągnęła przyciasną, pożyczoną od Zarzyczki koszulę. – Ledwie sobie przypomnę, do reszty mnie sen odchodzi. Ale między mną i Zird Zekrunem nie ma żadnych swarów. Nie wiem, czemu miałby mnie ścigać. I prześladować wiedźmę.
– Nie. Utrupić wiedźmę chce przede wszystkim Ciecierka. Samorzutnie i bezzwłocznie – wyjaśnił Twardokęsek. – Reszta to raczej miała chęć jej posłuchać. Jak będzie o was rozprawiała.
– Ruda dziwka w obręczy dri deonema? – cierpko zaśmiała się dziewczyna. – Plugastwo? Kochanica bogini?
– Nie. Nie widzi mi się – zbójca z zakłopotaniem podrapał się po piersi.
– To co?
– Ani chybi o żalnickiego wywołańca idzie. Przecie nie bez przyczyny taki szmat świata się za nim wleczecie. Nadto wyście Suchywilka córka. Zwajcy. Bezbożnika.
– Akurat!
– Nie zapierajcież się własnego ojca – pouczył ją zbójca. – W ogólności to on mnie z tiurmy wywlókł, pies tedy jego bezbożnictwo trącał. Bo wyście się za bardzo z ratunkiem nie pospieszali. Prowadzicie jadziołka. Wiedźma zwierzołaka na podołku piastuje. Ze szczętem my się z plugastwem pobratali. Tylko czemu z nich żadnego pożytku?
– Z ciebie też żadnego pożytku – ziewnęła od posłania wiedźma. – Ani spać nie dajesz. Choć Śmierdziuch cię nawet lubi…
– Co?
– Moja wiedźmia bestia – rzekła z godnością wiedźma. – Nazywam go Śmierdziuch.
– Ciekawe dlaczego? – fałszywie zdumiał się zbójca, któremu zeszłej nocy zwierzołak ziewnął prosto w nos.
– Bo śmierdzi – wyjaśniła umie. – Niech się tylko przemieni. Żadne wiedźmienie nie pomaga. Śmierdzi i już. Widać taka jego natura.
– Czemu więc we Wiedźmiej Wieży nie śmierdział?! – wrzasnął z oburzeniem zbójca. – Ciebie tam rozciągać mieli, niewiasto! Czemuś go nie zawołała?
Wiedźma aż się skuliła.
– Nie krzycz na nią, Twardokęsek – syknęła Szarka. – Lepiej, żeby ci Śmierdziuch zanadto z pomocą nie spieszył, pół Spichrzy by wymordował.
– Najwyżej z tuzin powroźników w wieży stało. Ja bym po nich nie płakał – upierał się zbójca.
– On by na samej wieży nie poprzestał, ale nie w tym rzecz. Kiedy zwierzołak morduje, bez trudu i wiedźmę szał ogarnia.
– Zabiłabym wszystkich – dokończyła wiedźma. Zbójca aż się zachłysnął na ową niespodzianą nowinę.
– Podobnie jest z jadziołkiem – ciągnęła Szarka. – Dlatego się wściekłam, kiedy nad Trwogą zbójców wydusił. On mnie – zacięła się lekko – on mnie podjudza, Twardokęsek. To prawda, że czasami mogę go poszczuć, ale za każdym razem muszę poskramiać. Z trudem, Twardokęsek. Mogłam was tam wymordować.