Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zbójca milczał, przyglądając się ukradkiem powroźnikom, którzy układali wiedźmę na szrobie. Wiedźma gapiła się wkoło wytrzeszczonymi oczyma, nieprzytomnie, i nie bardzo chyba rozumiała, że ją do wyciągania sposobią. Nie, na wiedźmę Twardokęsek nie mógł liczyć.

– Nie jesteś ciekaw, zbójco, czemuś w niewód popadł? – lekko spytał książę. – Dziwka cię powroźnikom wydała, Twardokęsek, a kamrat własny rozpoznał, ot, i wszystko. Trzeba się było Przełęczy trzymać, a nie ze zwierzołakami mataczyć.

– Nie mataczyłem – mruknął ponuro zbójca.

– Za głupca mnie bierzesz, Twardokęsek? – prychnąl książę. – Mam wiadomość pewną, że od Trwogi ciągniesz. Znaczy się przez Góry Sowie, siedlisko szczuraków. I ty mi tu psiną oczu nie zatykaj, że ci po dobroci przejazd dali. Alboś im już za to odpłacił, albo cię za przysługą jaką do Spichrzy przysłali.

Zbójca splunął ku safianowym butom księcia i zaraz zakwilił pod kolejnym ciosem kańczuga. Ciecierka uśmiechnął się złowieszczo.

– Waszej miłości zda się do gości iść – rzekł kapłan Śniącego. – Wiedźma wszak władzy kościelnej powinna.

– Nasza miłość nie porzuci świątyni w owym obowiązku. Toż my dwa państwa filary, nam się wspierać i umacniać trzeba – zadrwił książę. – A uczta i tak się nie rozpocznie, póki wasze świątobliwości w lochu. Widzisz, Twardokęsek – ciągnął swobodniejszym tonem – to już nie mordowanie po gościńcu, tylko polityka. Będzie przeto rozsądniej, jeśli wyjawisz, co wiesz, a ja zadbam, żeby ci szybko i akuratnie ścięli łeb… – Przerwało im wycie wiedźmy, która ocknęła się wreszcie z odrętwienia.

Powroźnicy co prędzej podkręcili sznury, aż wiedźma zaskowytała. Obdarta z przyodziewku wydawała się jeszcze chudsza. Żebra wystawały jej ze skóry jak rząd ościeni.

Książę pochylił się nad rozciągniętą na szrobie niewiastą. Powroźnicy pospiesznie okładali ją liśćmi świniej wszy, by którego nie zauroczyła, i ciemiężycą, co od złego oka strzeże.

Wiedźma targnęła wykręconymi nad głową ramionami, stęknęła boleśnie.

– Poluzujcież – rozkazał książę. – Gadać musi.

Łysy powroźnik popuścił sznury. Bez zbytniego zapału.

– Wiesz, kim jestem? – spytał książę.

– Yhm – odparła skwapliwie wiedźma. – I głupi Twardokęsek. Bo wy macie prawo nad Kopiennickimi. Jeno nie po Thornveiin, ale…

– Dosyć! – popatrzył na nią z czystą grozą. – Starczy… po prostu starczy…

– Ja już widziałam księcia – pochwaliła się wiedźma. – Nerinka. Ale nie był dla mnie dobry. Trzymał w klatce u powały i bił, więc ogień uczyniłam i poszłam od niego…

Toż jakby ona nie była głupia niedojda, pomyślał ze zdumieniem zbójca, rzekłby człek, że go straszy. Że leży na szrobie i się odgraża.

I widać nie samemu Twardokęskowi przyszło to do łba. Jeden z powroźników mimowiednie sięgnął ku naszyjnikowi z zeschniętych kostek nietoperza, które, jak wierzono w Krainach Wewnętrznego Morza, odbierają moc złemu. Oprawcy znali swoje rzemiosło, znali aż za dobrze. Wiedzieli, że licho nigdy nie śpi, a wiedźmę raz pochwyconą jak najszybciej trzeba w ogień wrzucić. Bo jak nią już raz szał owładnie, żadne wtedy płacze czy zaklinania nie pomogą.

– Nawet kamienie się spaliły – mruknął do siebie książę. – Był zaślubiony mojej kuzynce. Przyjechali raz do Spichrzy z dwoma tłustymi rozwrzeszczanymi bachorami… Z gęby Nerinek się zawsze na idiotę zdawał, a tu proszę, wiedźmę do cytadeli przygarnął. Co samo jedno za dowód przeniewierstwa wystarczy, bo nie po to ją w klatce wieszał, aby zamiast kanarka śpiewała. Szkoda, że w owym ogniu umorzony, bo ja bym mu powolniejszą śmierć zgotował…

– Chyba wasza miłość pojmuje – powiedział oschłym głosem kapłan Zird Zekruna – że lepiej mistrzów powroźnickich z wiedźmą zostawić. Niech swe rzemiosło czynią, bo ona w zabawach z ogniem dobrze wprawna i tu się może zła przygoda trafić.

Grymas wykrzywił gębę Twardokęska. Ano, pomyślał, strachajcie się. Dobrze rozumiecie, że jak się wiedźma odwinie, to się wieża niczym purchawka rozpęknie.

– Pojmuję to jasno – uśmiechnął się książę – i aż serce we mnie zamiera, by wasze świątobliwości pod dachem moim nie ucierpiały.

– Jest powinnością świątyni plugastwo ogniem wypalać – sztywno odparł kapłan.

– A powinnością korony wziąć pomstę na zwierzołakach i tych, co rzeź z nimi ukartowali. Tedy powinności nasze jednakie, nieprawdaż? Posłuchaj, wiedźmo. Widziałaś szczuraków, prawda?

– Yhm – przytaknęła wiedźma. – Ogień w gospodzie zażegłam, szczuraków paliłam…

– Nie będziecie chyba słychać wiedźmiego bełkotu, wasza miłość – zaprotestował kapłan Śniącego. – Od kaźni się plugastwo wykpić próbuje.

– Toż sam mnie, pacholę jeszcze niedorosłe, wasza świątobliwość nauczałeś, że wiedźma głupia jest i do knowań niezdatna. Czego ojciec mój, Ergurn Szalony, doświadczył, gdy z wiedźmiństwem pospołu przeciwko świątyni spisek uwarzył – odparł z drwiną książę. – Tedy powiadasz – zwrócił się ku wiedźmie – że zwierzołaków paliłaś w gospodzie. A potem do Spichrzy ściągnęliście. Po cóż? Trzeba było w góry co prędzej umykać, nie między ludzi leźć.

– Bo tędy jej droga idzie – odparła wpatrując się w twarz księcia bezmyślnymi niebieskimi oczami.

– Czyja?

– Jej. Oni wiedzą – kiwnęła głową na Krawęska i kapłanów Zird Zekruna. – Dlaczego ty nie wiesz?

– Więc powiadacie wasze świątobliwości, że wiedźmy są głupie? – uszczypliwie spytał książę.

– A po cóż ci wiedzieć? Nic ona od ciebie nie chce. Przechodzi tylko. Szuka. Nie możecie jej zostawić? – zapłakała nagle. – Nie pokryła jej woda, nie pochłonął ogień, czego jeszcze chcecie? Wy nią jako kukłą obracać nie będziecie… Bo już zgadywać poczyna, ku czemu ją posłano. Bo jej wszyscy o Annyonne prawią…

– Bluźnierstwo! – wykrzyknął kapłan Śniącego. – To imię przeklęte nawet kamienie nagie obraża!

– Kamienie nagie zmilczą zniewagi – chłodno odpowiedział książę. – O co i waszą świątobliwość pokornie proszę. Jednak wątpię, by wiedźma mogła bluźnić. Wiedźma bogom nie przynależy, więc zaprzeć się ich nie władna. Dalej, wiedźmo. Skąd ta niewiasta? Jak ją wołają?

Wiedźma zacisnęła wargi, hardo wysunęła brodę. Wargi drżały.

Książę dał znak i powroźnik podkręcił sznura. Wrzasnęła cienko, piskliwie, wyrzuciła do tyłu łysą głowę, aż walnęło. Ot, głupia, pomyślał ze złością Twardokęsek. Toż powiesz, wszystko wyśpiewasz. Tyle aby, że męczyć cię pierwej będą, kleszczami szarpać, na kole łamać. Gadaj – że, niedojdo, co ci do tego łba pustego Szarka nakładła.

Łysy powroźnik, widać bardziej od innych obrotny, bez rozkazu podsycił ogień w trójnogu i począł rozgrzewać chwytniki. Narzędzia były dobrze przysposobione do sprawiania wiedźm, gdyż oprawcy żelazo hartowali w soku chrzanowym wyciskanym przez chustę razem z glizdami, by przeciw złemu dobrze stwardniało.

Wiedźma znów zaskowytała. Zachłysnęła się wysokim zawodzeniem, aż w krzyżu Twardokęsek ów pisk poczuł, szarpnęła się, wygięła. Coś jej chrupnęło w stawach, ale ją drugi powroźnik przytrzymał. W brzuch nisko pięścią ugodził i w gębę poprawił.

– Szarka – wyrzucił z siebie raptownie zbójca. – Na Tragance zwano ją Szarka, ale innych imion zda się wam u niej samej wywiedzieć. Albo i u kapłanów Zaraźnicy – dodał pod ponaglającym spojrzeniem księcia. – Nosi ich znak, obręcz dri deonema. Więcej nie wiem. Przez góry jeno ją prowadziłem. Mnie się nie opowiadała, czego w Spichrzy szuka.

– Iście zadziwiające – skrzywił się książę. – Spichrze nawiedza kochanica Morowej Panny, tfu, chciałem powiedzieć, najwyższa kapłanka prześwietnej Fei Flisyon. Schodzi z gór pospołu z zastępami szczuraków w przeddzień Żarów. Z wiedźmą i zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy u boku. Traf, że w cytadeli popasają też wasze świątobliwości – lekko ukłonił się kapłanom Zird Zekruna – i wasz zausznik wyłuskuje wiedźmę wśród mrowia pątników prędzej, niż mój służebny chwyta pchłę. Ja oczywista nic nie wiem – uderzył pięścią w ścianę. – Bo i po cóż? Toż pani Jasenka ochoczo pachołków do gospody po wiedźmę wysyła. A skąd owa nagła pani Jasenki skwapliwość? Bo płodności nabyć pragnąc, drugi rok do kapłanów po kryjomu chadza i rozkazów ich skrupulatnie słucha. Pewno, że wiem – spojrzał spode łba – pół Spichrzy o tym gada. Pani Jasenka nie jest zbyt bystra, lecz ma inne zalety. Mogę przymykać oczy na jej słabości, moja wola i nic nikomu do tego. Ale nie pozwolę, żeby mi własnych pachołków za plecami bałamuciła i waszej świątobliwości na posługi oddawała! Ma świątynia Servenedyjki, niech złoczyńców ścigają. Ale na świątynnym trakcie, a nie w mieście, bo tu moje prawo i mój sąd! – zakończył, niemal wrzeszcząc.

64
{"b":"100645","o":1}