Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Podczas całej tej przemowy kapłan Zird Zekruna Od Skały przyglądał się księciu Evorinthowi niczym nieznanemu rodzajowi zwierzęcia. Z mieszaniną obrzydzenia i ciekawości.

– Pohamujcież się, wasza miłość! – upomniał go kapłan Śniącego.

– Masz mnie za głupca, Krawęsek? – żachnął się książę, opuściwszy niedbale słowa: “wasza świątobliwość". – Wszak tu nie o jedną wiedźmę sprawa. Ja Zaraźnicy rozjątrzyć nie zamierzam, ani się księżyc nie odmieni, a miasto mi pomorem wyludni. I co wtedy będzie? Że bogowie ścierwa wskrzeszać się nie kwapią, tedy mniemam, że mi Śniący ludzi nie wróci.

– Dość – sucho skarcił go Krawęsek. – Sami nie wiecie, co mówicie. Lepiej, abyśmy nigdy nie słyszeli głosu Śniącego. Anim ja o owej niewieście, co z Traganki przychodzi, wiedział, ani znał jej imię. Bo gdyby mnie zasię o niej uwiadomiono, sam bym do bram witać ją wyszedł. Jednak nie dalej niż dzisiejszego ranka gościłem namiestnika Fei Flisyon Od Zarazy. Nie rzekł mi ni słowa o dri deonemie, a nie widzi mi się, by rzecz podobną przede mną taił.

– Cóż, przyczyn powściągliwości waszego konfratra dowiedzieć się już nie zdołamy – odrzekł książę. – Przed zmierzchem jego domostwo spłonęło ze szczętem, a sam czcigodny Krotosz zniknął w zamieszaniu. Nie, nie robić mi tu zdziwionych grymasów! – wrzasnął na Krawęska – Ktoś podburzył pospólstwo, a nie ja, tedy świątynia! I nie o to się rozchodzi, że mnie Krotosza żal! Dobrze wiecie, listy zastawne, przez księcia ojca pana podpisane miał i jakoby za gardło mnie nimi dusił. Sam bym mu chętnie węgle pod rzyć podłożył! Ale, że się gdzieś w zamieszaniu zawieruszył, to jest partactwo i przeciwko sztuce zbrodnia! Jak się na czym, wasza świątobliwość, nie znacie, to łap w cudzy sak nie pchajcie!

– Ja… – zająknął się posiniały Krawęsek. – Ja nie…

Oprawcy spoglądali to na Krawęska, to na księcia, wielce pomieszani ich kłótnią. Ogień jednak wytrwale sycili, póki chwytniki nie poczerwieniały od żaru. Powroźnicy bowiem dobrze rozumieli, że świeckie tu li kościelne prawo przeważy, za jedno, rzecz się bez kleszczy nie obejdzie.

– Po próżnicy z wami gadka – rzucił książę. – Nierad cię ostawię, wiedźmo – wziął spod ściany długi szpikulec i uniósł nim wiedźmę pod brodę – lecz zaiste trzeba ucztę gotować. Dobrze plugastwa, mistrzowie, doglądajcie – rzucił powroźnikom. – I nie tykać mi jej, póki nie wrócę.

On dopiero zaczął pytać, zrozumiał Twardokęsek. Zląkł się imienia Zaraźnicy, ale i tak bez kapłanów nocką wróci, ścierwo, nie poniecha. Poty będzie dręczył, póki z nas ducha nie wypuści, nie darmo jego w górach Dręczyciel wołają. Nie uniesieni stąd szyi. Ani my, ani ci powroźnicy, co się między pańskie sprawy zaplątali.

– Poniechajcie tego, panie – zgrzytliwym głosem odezwał się kapłan Zird Zekruna. – Jeśli nie na własną głowę, tedy na miasto baczenie miejcie. Na gości, co na zamku, na święto…

– Nie lękajcie się, wasza świątobliwość, mam na miasto baczenie, a dobre – książę niedbale otrzepał rękaw. – Co zaś się wiedźmy tyczy, to jako człek prawowierny, bogom ufający, oddaję się w opiekę Śniącego. Róbcie, co chcecie. Okadzajcie ściany, poświęćcie narzędzia, sprowadźcie tłum kapłanów, niech psalmy wokół Wiedźmiej Wieży zawodzą. Za to do świątyni grosz posyłam i to wcale niemały. Dość o tym – uciął. – Księżna pani, moja matka, pewno już zniecierpliwiona, a i Zarzyczki nie godzi się zaniedbywać.

Kiedy tylko książę oddalił się na dobre, powroźnicy z nieskrywaną ulgą czmychnęli z loszku. Zbójca słyszał, jak zabawiają się grą w kości o dobytek skazańców.

Rozciągnięta na szrobie niewiastka chlipała cicho. Przed północą gong obwieścił kaźń ósmej wiedźmy.

– Rychło wasza kolej będzie – w drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Niech was tylko dobrze wypytają i prościutko w ogień. A tymczasem gościa macie. Z samej świątyni…

* * *

Przed dziewiątą bramą trakt się rozdzielał. Północna furtka wiodła ku cytadeli; tą drogą panowie Spichrzy chadzali do świątyni. Dziś furtka owa była otwarta na oścież i przywabiała mnóstwo ludzi, bowiem w ogrodach pod bokiem cytadeli dobry książę Evorinth przykazał pątnikom wydawać jadło. Natomiast za potężnymi, odlanymi z litego żelaza wrotami rozciągały się świątynne podwórce.

Trójkątny placyk przed bramą był zapchany kupieckimi kramami.

Przekupnie wrzeszczeli. Pątnicy kłębili się bezmyślnie. Złodzieje odcinali sakiewki.

Obszarpany i bez wątpienia szalony staruch piskliwie zwiastował nadchodzący dzień sądu.

Trzech książęcych drabów rozsiadło się przy rożnie z pieczonymi kapłonami. Halabardy oparli o mur, hełmy zdjęli i łapczywie żarli wyłudzone od przekupnia pieczyste, bez żenady przepijając z co nadobniejszymi pątniczkami.

Dziewczyna w brązowym płaszczu wymówiła się ulicznikowi, który próbował wcisnąć jej srebrny krążek z podobizną Śniącego. Utykając, szła ku książęcym ogrodom, drobna, przykurczona.

Poniżej na trakcie rozległy się nieprzyjazne pokrzykiwania. Od strony miasta nadchodziła niewielka kompania zwajeckich najemników. Wyspiarskim zwyczajem każdy wdział kolczugę albo ciężki bechter, na plecach mieli oburęczne miecze, a niektórzy nieśli potężne topory. Że mężowie byli rośli, postawni, ich zwieńczone czarnymi kitami hełmy wyrastały nad głowy pątników. I tak szli szumnie, środkiem gościńca, nie zważając na wrogie pohukiwania.

W ciżbie rozległ się wrzask:

– Bij Zwajeckiego!

Przygrywający pątnikom na nisko strojonych szałamajach ślepy staruch z zapałem pochwycił kostur. Wysunął zeń słusznej wielkości szpikulec i zdradziecko dźgnął najbliższego Zwajcę w plecy. Wojownik uchylił się i mieczem na płask dziada ugodził.

– Rąbać kurwich synów! – ryknął radośnie jeden z biesiadujących na murze żaków.

Jego towarzysze poczęli z zapałem wydzierać kamienie z nadwątlonego muru i najemników nimi razić.

Książęcym drabom, co pospólstwo próbowali hamować, w mig halabardy wydarto i od furtki ich odepchnięto. Wśród rozjątrzonej gawiedzi coraz śmielej pobłyskiwało żelazo. Nie miecze, których książę pan Evorinth pospólstwu nosić nie dozwalał, ale szerokie obusieczne noże, jakie z dawien dawna kuto w Górach Żmijowych, i maczugi z drewna lipowego, do których mocowano żuchwy bydlęce. Znienacka ktoś cisnął brukowcem. Jeden ze Zwajców zwalił się na gościniec, co jeszcze bardziej tłuszczę rozzuchwaliło.

Wojownicy uczynili krąg i poczęli się cofać ku cytadeli. Tłum naciskał na nich ze wszech stron i złorzeczył plugawo, wszakże nikt się za bardzo nie kwapił pod zwajeckie miecze podkładać.

Paru spitych spichrzańską okowitą wieśniaków żwawo oczyściło rożen z kapłonów i ruszyło rabować kupieckie smatruzy.

W zamieszaniu ktoś niepostrzeżenie zarżnął staruszka, co koniec świata przepowiadał.

Z gospody Pod Karaskiem wysypała się gromada dobrze rozochoconych szlachciurów. Od ściągającego na święto chłopstwa odróżniały ich tylko krótkie miecze, które nosili na konopnych sznurkach u pasa, i zawieszone na piersiach ryngrafy z wizerunkami Śniącego. Byli to ubodzy zaściankowi, co z dawien dawna żyli pod bokiem Spichrzy. Drobne nadziały ziemi, na których siedzieli, w żaden sposób nie mogły ich wyżywić, więc najmowali się co zasobniejszym gildiom do obrony transportów. Szłachetkowie owi byli do bitki prędcy, choć wielce nabożni i świątyni Nur Nemruta oddani, przy tym chełpliwi, hardzi i wszelakim obcym wielce niechętni. A już najbardziej Zwajeckim.

– Bluźniercy! – zakrzyknął najroślejszy z wydmikufli. – Wiedźmiński pomiot obmierzły!

– Za ich nieprawości bogowie doświadczają nas najazdem szczuraków! – zawtórował mu młodziak w sobolim kołpaczku. – Bodajby wasza noga nigdy w Spichrzy nie postała!

Zwajcy, którzy z początku płazowali po grzbietach co bardziej zajadłych krzykaczy, pojęli rychło, że tu nie z tłuszczą niewprawną sprawa, ale wojownikami doświadczonymi i zajadłymi jako gzy. Czarnobrody mąż, który najwyraźniej zwajeckiej gromadzie przewodził, uśmiechnął się paskudnie i ugodził w łeb wrzaskliwego szlachcica. Ogromny topór gładko rozszczepił czerep, ani go misiurka zatrzymała, ani srebrzysty ryngraf od śmierci uchronił. Zwajca zaśmiał się szyderczo.

65
{"b":"100645","o":1}