– Aby nie te włosy, to ty byś mogła być za Zwajkę – popatrzył bacznie na Szarkę. – Oni takoż chłopy wielkie, rozrośnięte i na gębie bladawe.
Dotarli do ósmej bramy, wysokiej, ostro sklepionej, z białego, gładko szlifowanego kamienia. Za nią rozciągały się zewnętrzne podwórce świątyni, klasztor Nur Nemruta, skryptoria, rozległy żółty gmach biblioteki i bursy szkolarzy. Było to jakby osobne miasto, ludne i gwarne, na dobre stajanie szerokie, opasane zębatymi murami.
Plac był ciasno zastawiony kramami, jak na jarmarku. Ludzie przepychali się, przekupnie wrzeszczeli. Na środku wkopano wysoki słup, obwieszony przy czubku wszelakim jadłem i widać dobrze czymś śliskim pomazany, bo z tuzin żaków daremnie usiłował wspiąć się ku zdobyczy.
Zza kramu z posążkami Śniącego wyszła drobna niewiasta w brunatnym płaszczu. Opadające do pasa, zebrane srebrzystymi klamerkami warkoczyki zdradzały szlachciankę.
– Kolegia tu kręgiem stoją – niziołek wskazał odrapane budynki z jasnego piaskowca. – Tam na prawo to skryptorium, gdzie się książęcy pisarczykowie szkolą. A z tyłu kolegium sztuk… Hej, nie odstawaj, panno!
Szarka przystanęła przed smatruzem ze skalmierskimi haftowanymi chustami. Zażywna przekupka przyjrzała się spode łba jej osmolonemu kubrakowi, ale nie odpędzała, bo w czas wiosennego zrównania za nic człek nie odgadnie, kto nędzarz, a u kogo pieniądz w sakiewce brzęczy.
– Paradne chusty, skalmierskie – zachęciła. – Tanio oddam, darmo prawie.
– Skończże – niziołek pociągnął Szarkę za rękaw. – Toć nigdy one Skalmierza nie oglądały. Popod samą Spichrza chłopy je tkają i trawą barwią, a mnie w brzuchu aż kruczy.
– Wynocha! – wrzasnęła przekupka. – Patrzcie ich, jak to się tkactwie zna, pokurcz zapowietrzony! A ja to nie wiem, kto przy kramach zamęt czyni a sakiewki odcina?! Wynocha, bo straże zawołam!
Dziewczyna w brunatnym płaszczu powoli, utykając, szła ku schodom prowadzącym do cytadeli księcia Evorintha.
Szarka odwróciła się ku karłowi.
– No to chodźmy! – rzuciła ze złością.
* * *
We Wiedźmiej Wieży tymczasem zdesperowany Twardokęsek patrzył, jak kolejna ćma z sykiem płonie w smolnej pochodni.
Na korytarzu zadźwięczał gong: następną wiedźmę prowadzono na kaźń.
Która to już? – pomyślał. Najpewniej czwarta.
Szyję Twardokęska opasywała osadzona w murze obejma, nogi tkwiły w przymocowanych do podłogi żelaznych pierścieniach, a krwawiące plecy powoli przysychały do ściany. Oprawca, potężne chłopisko w skórzanej, należącej jeszcze o poranku do zbója kamizeli dorzucił do ognia przygarść smrodliwego zielska i nieufnie spojrzał ku więźniom. Zbójca pospiesznie opuścił wzrok.
Skulona na posadzce wiedźma skomliła z cicha. Czoło miała powalane krwią, na policzku dojrzewał wielki siniec. Powroźnicy obdarli ją z przyodziewku, głowę starannie wygolili brzytwą, a włosie i szmaty spalili w trójnogu, by się w nich złe nie przyczaiło. Potem na wadze ją kładli, gdzie się dobitnie wydało, że dopiero co krew ludzką chłeptała i wciąż jej posoka ciąży. Oprawcy poczęli złorzeczyć pod nosem, bo wiadomo, że opita świeżą posoka wiedźma najzłośliwsza jest i największa w niej moc gorzeje. Ale że dobry pan Evorinth na gardle ich karać przyobiecał, jeśliby sczezła przed badaniem, przeto tylko Twardokęskowi nie szczędzili szturchańców.
Powroźnicy robili, co do nich należy, i właściwie Twardokęsek nie miał do nich żalu. Nie miał też żalu do Morwy, która wydała ich książęcym: sam był sobie winien, że jej pierwej karku nie skręcił. Jak wół pod nóż rzeźnicki, żachnął się w myślach Twardokęsek, takom się dał Szarce do karczmy podprowadzić. I gdzież teraz Szarka? Gdzież jej pomocnicy czarowni, owe jadziołki i zwierzołaki?
Tępo przypatrywał się narzędziom tortur. Wielu zbójeckich kamratów nosiło na ciele ślady katowskich zabiegów i chętnie o nich rozprawiali, toteż Twardokęsek bez większego zachodu rozpoznawał rozmaite przyrządy. Pośrodku lochu rozpierał się wiedźmi tron, solidne dębowe krzesło najeżone długimi kolcami. Dalej bezładnie stały dyby, wiedźmie pazurki do obdzierania ze skóry i wydrążony pień, dobrze nabijany w środku ćwiekami, eculeusy do wyciągania stawów, żelazne maski, bociani dziób, kleszcze do powolnego zgniatania kończyn, okute żelazem koło, na którym łamano kości, i drabiniasty przyrząd do tortury wody. Nie darmo Wiedźmia Wieża słynęła aż w Górach Żmijowych.
Zapatrzył się, zadumał. Ani spostrzegł, jak do lochu wkroczyła pokaźna gromadka. Przodem szła para halabardników w barwach księcia Evorintha, za nimi czterech drabów z krótkimi mieczami. Kilku pachołków ze straży świątynnej otaczało wysokiego starca odzianego w biel Nur Nemruta. Jego nie przepasana kapica z szelestem ciągnęła się po kamiennej posadzce, twarz miał napiętą. Dalej postępowało trzech kapłanów w brunatnych, grubo tkanych płaszczach; odrzucone na plecy kaptury odsłaniały czoła poznaczone znamionami skalnych robaków.
Jako się rzekło, zbójca był człek obyty. I choć sam od boskich przybytków stronił, dobrze rozumiał, że jeśli z pomorckimi kapłanami sprawa, tedy już się nie wywiną. Że teraz na dobre przyjdzie grzbietem tarcicę heblować, czerwiom na ucztowanie.
Dobre parę kroków z tyłu, chyłkiem, wślizgnął się jeszcze jeden kapłan w brunatnej opończy. Twardokęsek stężał, rozpoznając Ciecierkę, opata z klasztoru Cion Cerena w Górach Żmijowych.
Ciecierka dojrzał skuloną przy murze wiedźmę. Ślepia mu wściekle rozbłysły.
Zbójca nerwowo oblizał wargi. No, widno nie minie człeka, co mu od bogów zapisane, pomyślał ponuro. Zdarzyło się w opactwie od ognia wymknąć, tedy teraz przyjdzie w ogniu sczeznąć.
Do izby weszli kolejni halabardnicy i młody mężczyzna o czerstwym smagłym obliczu, odziany w dopasowaną srebrzystą tunikę i zielone nogawice. Na czarnych kędzierzawych włosach nosił srebrną opaskę.
– I jakże ci tu u pana w komorze, Twardokęsek? – spytał kpiąco.
– U pana? – parsknął Twardokęsek. – Ja z Kopienników, my nie mamy panów.
Książę Evorinth nic nie odpowiedział, tylko oczy złowróżbnie przymrużył. Był wściekły. Pół miasta kotłowało się z zajadłości na szczuraków, drugie pół piło na umór. Kapłani od ranka znosili się cichaczem, najpierw pospołu w wieży Nur Nemruta, później skrycie po świątyniach, i bogowie wiedzą, jakie plugastwa obmyślają. Cytadela wrzała, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni. A Jasenka zamknęła się w swojej komnacie.
Spiski utkane tylko po to, by stały się splotem w kolejnych spiskach, pomyślał i znów zląkł się, jak wówczas, kiedy spoglądał na posłańców Wężymorda niespiesznie ciągnących poprzez błonia ku murom miasta. Kiedy wjechali w bramy cytadeli, wydało mu się z nagła, że czuje na twarzy chłód jesiennych pomorckich wichrów. Wydało mu się też, że oto wpuszcza do miasta moce, których nie potrafi ogarnąć. Nie cofnął się, nie zmylił rytmu gładkiej powitalnej mowy. Jednak za każdym razem, gdy spoglądał na owych zasuszonych starców, na znamiona skalnych robaków niestrudzenie pulsujące na ich czołach, ogarniał go przestrach. Podstępny, oślizgły lęk.
Lecz wszystko zostało obmyślone dawno temu. Zbyt dawno, by cokolwiek cofnąć, a ścieżka była wąska, bardzo wąska.
– Mój ród wiedzie się od Thornveiin – poprawił łagodnie. – Thornveiin, która zrodziła Vadiioneda i była ostatnią panią na Stopnicy. Jestem dziedzicznym władcą Kopienników.
– Rząd przez niewiasty nie przechodzi – zgryźliwie rzekł Twardokęsek. – Przez niewiasty przechodzą aby na zadek wrzody. Kopiennicy upadli za przyczyną Thornveiin. Zła krew, panie – dodał – wielce zła krew.
Ciecierka zdzielił Twardokęska kańczugiem. Zbójcy pociemniało przed oczyma.
– Zostaw – książę skrzywił się nieznacznie. – Nie mniemałem, że przyjdzie nam rozprawiać o rodowodach, zbójco, ale słowa lepiej bacz. Znają tu twoje imię, Twardokęsek, aż za dobrze znają. Ni roku nie pomnę, bym nie słał zbrojnych na Przełęcz Zdechłej Krowy. No i mam cię wreszcie, Twardokęsek, na powrozie, a dalej szczekasz.