Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pospiesznie odwrócił oczy i zaczął opowiadać jej o naradzie w świątyni Nur Nemruta. Słuchała w rozchylonymi ustami. Strużki wody ściekały po jej policzkach.

– Kto ich mógł podburzyć? – spytała na koniec. – Któryś z ludzi Evorintha?

– Żaden by się nie poważył przedksiężycowych w doliny ściągać – potrząsnął głową. – Za dobrze pamiętają, co się tu kiedyś działo, nim jeszcze pokój nastał. Nie, nie na dworaków Evorintha głowę taki spisek. Tu wyżej zdrajcy szukać trzeba.

– Jak wysoko?

– Bardzo wysoko – odparł szeptem, a ona nie naciskała więcej. Przygryzła w zębach kosmyk mokrych włosów i powiedziała:

– W gospodzie nas nocką zaszli. Mrowie takie, że gdyby ich wiedźma ogniem nie wygubiła, ani kosteczka by nie została na ślad, żeśmy tamtędy szli.

W lot zrozumiał, co chciała mu podsunąć.

– Nie wy jedni tą drogą szliście – sprzeciwił się.

– Prawda – przyznała – nie ja jedna.

Łuczywo zasyczało przeciągle. Słaby ogienek dopalał się jeszcze przez chwilę, a potem zgasł. Onegdaj baba pochodnie kupować poszła, przypomniał sobie Krotosz, i już na schodach ciemno, a w piwnicy jeno dwie żagwie. Znów mnie zdzira okradła.

– Opowiedzcie mi – poprosiła szeptem, woda w jej kadzi chlupotała z cicha – o Annyonne. Aż wzdrygnął się ze wstrętu.

– O tym nie tylko mówić, ale i myśleć się nie godzi – warknął przez zaciśnięte zęby. – A gdyby i na to przyszło, to podobna wiedza tylko wielkiemu kapłanowi przystoi.

– Posłańca na Tragankę z zapytaniem słać radzicie, kiedy mnie tu zaszlachtować jeszcze dziś mogą? – spytała zgryźliwie. – Zaiste, piękna to pomoc i piękna porada. Póki życia się wam nie wypłacę.

Z dala coś załomotało donośnie i Krotosz poderwał się z kadzi. Chciał chłopaka na schodach przydybać, ale ledwo zdążył się okręcić prześcieradłem i wsunąć chodaki. Zziajany Łyczko wpadł do łaźni, poślizgnął się na wilgotnej posadzce i omal nie przewrócił u stóp kapłana.

– No, gdzie tak bez opamiętania bieżysz? – przytrzymał go Krotosz.

– Bo wy, panie, jeszcze nic nie wiecie, jakie nieszczęście na nas przyszło – wykrztusił chłopak. – Szczuracy nocką z gór zeszli, ni żywa dusza się przy gościńcu za Modrą nie ostała. A teraz pono z wielką siłą na nas ciągną. Tylko patrzeć, aż nasz dobry pan Evorinth wsiadanego odtrąbić każe, bo zaciekłość w ludziskach taka, że sami się rwą na Góry Sowie. Co przedniejsi mieszczany z ratusza do cytadeli posłali, żeby książę nie zwlekając, zbrojnych ściągał. Miasto też dwie chorągwie opłaci. A pan Wiórkowy, ten, co ma dwie kamienice na samym rynku, sam z siebie milicję zbroić zaczął. Córkę mu pono jedynaczkę plugawi zadusili i dziecko przy niej maleńkie.

– Wszystko to pięknie – przerwał Krotosz – aleś ty miał ludzi z gospody sprowadzić, a nie po targowisku plotki zbierać.

– To ja właśnie o tym – urażonym głosem odparł Łyczko. – Jak kazaliście, prosto Pod Wesołego Tura pognałem. Derkacza nijakiego nie było, tylko książęcych pachołków co niemiara. Wiedźmę tam rozpoznali i to się też jasno okazało, że ona ze zwierzołakami w zmowie ludzi gubiła.

– Jakżeż ją rozpoznali, skoro się tam ni żywa dusza nie uchowała? – złośliwie zagadnął kapłan.

– Bo po wiedźmie jak po kleszczu, zawsze poznać można, kiedy się krwi opije – objaśnił z przejęciem chłopak. – Ta niemało widać pobroiła, bo trzech ją pachołków z gospody wynosić musiało, taka jeszcze była tą krwią nabrzmiała i spuchła. A jedna niewiasta z książęcymi przyszła, co pono wszystko widziała i zaświadczyć może, że wiedźma i jej zausznik, bo był tam przy niej chłop, wielki i na gębie czarny, pewnikiem nie z ludzkiego nasienia, tych ludzi mordowali. Ciżba wielka jeszcze była, pachołkowie gości przepytywali, alem ja Lipnika wypatrzył, co w stajniach służy – dodał z dumą. – I ten mi rzekł, że ludzi tyle na święto do miasta zeszło, że gospoda po brzegi wypchana. Lite dwa grosze tam teraz płacą za byle kęsek słomy we wspólnej izbie, na klepisku. O Derkaczu nic nie słyszał.

Z nagła Szarka wyłoniła się z mrocznej głębi łaźni. Bosonoga, samym tylko prześcieradłem owinięta, z mokrymi splotami włosów na plecach. Łyczko wytrzeszczył ślepia.

– Przypomnij sobie – przyklękła przy chłopcu i położyła mu dłonie na ramionach – kto zacz ta niewiasta, która pachołków książęcych sprowadziła.

– A skąd mnie wiedzieć? – chłopiec gapił się na nią ź przestrachem, jak na zjawę. – Dużo się tam o nią rozchodziło, bo w zamieszaniu jakoś odkręciła się i zniknęła. Jedni powiadają, że ze strachu, by jej nie zauroczyła, a drudzy mówią, że i ona sama wiedźma.

– Nic się nie bój – Szarka odgarnęła mu z oczu płowe skołtunione włosy – tylko całą prawdę mów. Jakbyś przed samym księciem panem stał.

– Wyście od naszego pana Evorintha? – jeszcze bardziej przestraszył się Łyczko.

– Od niego samego, Jasenka mnie wołają – odparła miękko.

Krotosz ledwo co powstrzymał jęk, słysząc, jak Szarka podszywa się pod wszechwładną faworytę. Lecz na brudnym obliczu Łyczka pojawił się wątły przebłysk zrozumienia.

– Cytadela gości pełna. Księżniczka pomiędzy nimi z Żalników i Zird Zekruna Od Skały kapłanów przy niej gromada – łagodnie tłumaczyła Szarka. – Zaszczyt to wielki i honor niemały, lecz lęka się pan nasz dobry, aby kto w tym zamęcie bezeceństwa jakiegoś nie uczynił. Może być, że tamta niewiasta zacna, która ją książęcym wskazała, i o innych sprawach wiadomość mieć będzie.

– Lipnik ją widział – powiedział Łyczko. – Niecałkiem stara jeszcze białogłowa, mówił, ale brudna i obdarta, jak żebraczka, i wielce przerażona. Nie dziwota też, że uciekła, bo jak ją wiedźma ujrzała, strasznie krzyczeć zaczęła i wygrażać.

– Dużo krzyczała?

– Jako to u wiedźm we zwyczaju – odparł skwapliwie. – Kto by ją wyrozumiał? Kiedy zobaczyła tamtą drugą niewiastę, to aż się ludzie przelękli, że mimo pachołków do niej przyskoczy. I to jeszcze tamtej przepowiadała, że znamię śmierci na jej czole widzi, że z psami pospółek, choć gorzej niż pies zdychać będzie, i że z psami jej ścierwo rzeką popłynie. Potem nic już wiedźma nie krzyczała – dokończył pod ponaglającym spojrzeniem Szarki – bo jej jeden pachołek, bardziej widać od innych krewki, w gębę pięścią przyłożył, zęba wybiwszy. A niewiasta zniknęła. Kapłanów tam było z tuzin i oni się tym zniknięciem wielce zeźlili.

– Dobry z ciebie chłopiec – dziewczyna podniosła się z klęczek – i niechybnie księciu powiem, jakoś nam pomógł.

– Ja bym jeszcze nie tak się księciu przysłużył – rzekł zapalczywie chłopiec. – A o was ani słowem nie wspomnę, choćby mnie szczypcami rwać mieli – zarzekł się w drzwiach.

* * *

– Powroźnicy bez zwłoki posłali do świątyni – wyjaśnił Mroczek. – Zważ, Twardokęsek, nie prosili o radę księcia jaśnie pana, choć niby jemu służyć mają, ale kapłanów Śniącego. I w sam czas, bośmy właśnie z Ciecierką do Spichrzy zjechali. Prosto do kąciny Zird Zekruna, co popod samymi murami miejskimi postawiona. Anim wytchnąć zdołał, jak nas do twojej gospody powlekli. Dobrze, że po ziołach, które mi u szczuraków na ranę kładli, nieco mi we łbie pojaśniało. Choć i tak zesłabłem okrutnie.

– Czerwone skalmierskie na upływ krwi najlepsze – poradził mu zbójca. – Nie ten cienkusz, co się nim raczymy. I oczywista nie jeden bukłak.

– Jest i czerwone skalmierskie – Mroczek wyciągnął z sakwy opleciony wikliną gąsiorek. – Nie wiedzieć, czyli z niego jakowy pożytek na upływ krwi, ale że twoje ulubione, tegom pewien. Twoje zdrowie, Twardokęsek – łyknął i usłużnie przystawił zbójcy gąsior do gęby, bowiem wraz z upływem trunku wpadał w coraz serdeczniejszy nastrój. – Jakbyś ty mnie wczora lepiej sztyletem zmacał, pewnie byś ninie moje pogrzebowe pił, ale ja ci to z serca wybaczam – i na potwierdzenie owych słów zatoczył ramieniem szeroki łuk, zachlapawszy winem i siebie, i zbójcę. – Dobry byłeś herszt, Twardokęsek, najlepszy. Złości do ciebie nie będę chować. Ja zawdy byłem za tobą.

57
{"b":"100645","o":1}