Twardokęsek chrząknął nieznacznie. Znakomicie pamiętał, jak Mroczek buntował przeciwko niemu kamratów, ale rozmarzony trunkiem handlarz bławatny coraz serdeczniej wspominał dawne czasy, bełkotliwie nucił jakieś sprośne przyśpiewki z Przełęczy Zdechłej Krowy, a na koniec zaczai się zwierzać zbójcy ze swych nieszczęść.
– Jakem ja ciebie w onej gospodzie wedle wiedźmy zoczył, a zrazu cię rozpoznałem, boś bardzo chwacko przeciw książęcym pachołkom stawał, to już wiedziałem, że my oba w gówno po uszy wpadli. Bo i ja u tych pomorckich zatraceńców jako w niewoli. Ale uradowali się niezmiernie, kiedy rzekłem im, żeśmy pospołu na Przełęczy Zdechłej Krowy zbójowali. I zaraz mnie wypytywać poczęli, ktoś ty i jakim sposobem do tej ryżej dziewki przystałeś. A Ciecierka, żeby go zaraza wydusiła – splunął przez ramię – zaczął wrzeszczeć, żem zdrajca i żeby mi szyję urzezać.
– Kurwi syn – zgodził się zbójca.
– Szczęściem niewielkie ma wśród tutejszych poważanie. Niby do Zird Zekruna przystał i cierpieć go muszą, ale coś niechętnie na niego patrzą.
– Kto jednego pana porzucił, ten i drugiemu wiary nie dochowa – sentencjonalnie rzekł Twardokęsek. – Toż on zwyczajny odstępca. Zaprzaniec.
– Gorzej – oznajmiła przywiązana do ławy tortur wiedźma. – Jego teraz Zird Zekrun jak wosk może w palcach urabiać. Przecież on opętany.
Twardokęsek rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, ale trunek najwidoczniej zdążył Mroczka udobruchać, bo tylko wzruszył ramionami i spytał łaskawie:
– Czego?
– Ciecierkę Zird Zekrun opętał – powtórzyła niebieskooka niewiastka. – Toż widać. Baczcie, by się i wam nie przytrafiło.
– Jakże to? – zaniepokoił się Mroczek.
– Dość, by was który z kapłanów piętnem skalnych robaków naznaczył – wyjaśniła. – Ale najgorsza, że kiedy na nic więcej się bogowi nie nadacie, wtedy was owe skalne robaki ze szczętem zeżrą. Ani garsteczka ścierwa się nie ostanie. I bardzo dobrze – dokończyła zajadle. Mroczek wytrzeszczył oczy.
* * *
Szarka z roztargnieniem przeczesywała mokre włosy. Sztywne, wykrochmalone prześcieradło Krotosza miękło już na niej od wilgoci i układało się w coraz łagodniejsze fałdy.
– Jasenka? – rzucił z przekąsem. – O głowę od was ona mniejsza, na gębie smagława i włosy też ma ciemniejsze. Przy tym, cóż ona by u mnie w łaźni robiła ni giezłem nie okryta?
– Co niby miałam powiedzieć? Że wiedzieć chcę, kto mi wiedźmę zmarnował? Że mnie teraz sposobu trzeba, by ją z cytadeli dobyć? Dla chłopaka wyście wielki świat, we wszystko uwierzy, bez różnicy.
Teraz dopiero Krotosz przeraził się na dobre. Niech no tylko wyjdzie na jaw, pomyślał, żeśmy wiedźmę uwolnili z wieży, a żadne z nas głowy na Tragankę nie uniesie.
Szarka ze zmarszczonymi brwiami skubała skraj prześcieradła. Włosy na jej skroniach przeschły i poczynały skręcać się w drobne pierścienie.
– Spichrza nie Targanka. Tu niewiernym schlebiać trzeba a nisko się kłaniać – ostrzegł ją. – Jeśli nie z roztropności, tedy z szacunku dla Fei Flisyon wiedźmę własnemu losowi zostawcie. Pomóc jej nie zdołacie, tylko i nas, i siebie zgubicie.
– Wy jak dziecko – uśmiechnęła się krzywo. – Czy nie widzicie, że ktoś na moje życie nastaje? Że nie bez przyczyny trud sobie zadał spośród wszystkich, co do miasta ściągnęli, wiedźmę jedną wyłuskać?
– Mogło się przytrafić, że ją kto rozpoznał – sprzeciwił się Krotosz.
– Nie mogło. Samiście rzekli, nikt z miasteczek nie uszedł. Nikt więc wiedźmy nie widział, jak ze zwierzołakami wespół ludzi mordowała. Nie, jedna tylko niewiasta wydać nas mogła – jej oczy błysnęły w półmroku. – I jak ją odnajdę, to mi się ze wszystkiego skrupulatnie wytłumaczy.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł Krotoszowi po krzyżu.
– Może się wam o uszy obiło – ciągnęła – czy tu gdzie jakiegoś Psiego Źródła nie znają? Albo Psiego Strumyka, albo jakiegoś innego miejsca, gdzie by i psy, i woda była?
– Wy naprawdę wiedźmich bredni słuchać zamierzacie? – Krotosz w osłupieniu wyłamywał palce. – Wżdy wiedźma głupia, sama nie wie, co gada.
– Was wierzyć nie zmuszam. Ale pomyślcie, ilu takich mądrych i przemyślnych niedowiarków szczuracy zagryźli tejże nocy, gdy nas wiedźma z opresji wywiodła. Miałam spokojnie na Jaszczyka poczekać, ale teraz widzę, że co prędzej trzeba mi ruszać. Bo kiedy wiedźmę w wieży trzymają, to i o mnie wiadomość szybko mieć będą. Chciałam do was niepostrzeżenie przybyć. W przebraniu. Ale teraz nie czas kryć się i w maskarady bawić. Juki mi od skrzydłonia przynieście.
– I co? – spytał z przekąsem. – Na ulicę wyjdziecie, przeciwko księciu ludzi burzyć? Czy samopas Wiedźmiej Wieży dobywać będziecie?
Zimne, zielone oczy zabłysły i Krotosz pospiesznie zaprzestał kpin. Pamiętał, jak na Tragance, wiele lat temu, dri deoneme ni z tego ni z owego wpadł w szał. Zanim niewolnicy zdołali go powstrzymać, wyrżnął na oślep dobry tuzin błagalników bogini.
Skrzydłoń wciąż drzemał na słońcu. Gromadka gapiów przyglądała mu się ciekawie z drugiej strony ulicy. Mógłby kark skręcić jednym uderzeniem skrzydeł, pomyślał Krotosz, z trwogą dotykając grzbietu zwierzęcia. Skrzydłoń zaświergolił, odsłaniając rzędy ostrych zębów, bursztynowe ślepia spoglądały na Krotosza poprzez długie rzęsy. Kapłan szybko cofnął rękę.
Toboły Szarki były zadziwiająco ciężkie, lecz nim zdołał o cokolwiek spytać, dziewczyna wydarła mu je z rąk i zniknęła za parawanem.
Kiedy wychynęła z powrotem, odziana była prawie jak jedna z najemniczek, co się ostatnimi czasy ze wszech stron zbiegały do Spichrzy, zwabione wieściami o rychłej wojnie. Wdziała na grzbiet coś niby nabijaną ćwiekami tunikę, brudną i osmaloną, aż strach brał. Nosiła też dwa zakrzywione miecze w czarnych pochwach, podobne owym szabelkom, w których Servenedyjki się lubują, choć bardziej okazałe. Nogi miała w wąskich, skórzanych nogawicach, biodra ledwo przesłonięte postrzępioną spódniczką. Południowym zwyczajem, powieki barwiczką umalowała, a omotana na szyi chustka kłuła oczy czystym szkarłatem.
– Ujdzie – pochyliła się, zatykając sztylet za cholewę buta. – Dosyć się tu najemniczek kręci. Skrzydłonia w ogrodach u was wolno puszczę. Róże pewnie ucierpią, ale zwierz bezpieczniejszy będzie, niżby miał na gościńcu czekać.
– Co dalej zamierzacie? – spytał z niepokojem.
– Przejdę się zaułkami – jej misterne, srebrne kolczyki pobrzękiwały przy każdym słowie. – W jakiejś karczmie o to psie miejsce rozpytam. Wierzę, że wiedźmy na stos na gwałt nie powleką, że ją pierwej badać będą i żywą jeszcze zastanę.
– Toć nie licuje, sami pojmujecie, że nie licuje! – zaperzył się Krotosz. – Jakże to? Obręcz dri deonema nosicie! Warn nie uchodzi jak jakiej kortezance po gospodach się włóczyć! Was pokornie u bram winni witać, nisko się kłaniać a po szkarłatnym suknie do księcia na zamek prowadzić!
– Kuszące! – zaśmiała się – Ale ja już po szkarłatnym suknie chadzałam, mierna rozkosz. Księcia Evorintha też nie ciekawam. A tak, może co przydatnego usłyszę, nie uwierzylibyście, ile ludzie po gospodach gadają. Czy wy mnie za głupią macie? – podjęła zmienionym głosem. – Czy też chcecie, żebym po tym czerwonym suknie prosto w kleszcze wlazła? Myślicie, że poślecie potem na Tragankę pisanie, że głupia była dziewka, usiekli ją, łatwo przeboleć? A wam, myślicie, ze wszystkim darują, po tym krasnym suknie do bram powiodą i na Tragankę wyprawią? Z obręczą dri deonema w garści? Tedy głupiście – hardo zadarła brodę. – I z gruntu nieprzydatni.
Ma rację, pomyślał niechętnie Krotosz, ma rację niezawodnie. Na Tragance mnie nie o wiedźmę i zbójcę rozpytywać będą, jeno czemu dziewka samopas w miasto poszła.
– Lepiej wam Psi Wykrot pokażę – zdecydował z ociąganiem – skoro was od tego odwieść nie potrafię. Ruczaj tam płynie, brudy ludzie do niego z całego miasta znoszą, odkąd zaraza porządnie miasto przetrzebiła i książę pod grzywną zakazał nieczystości na ulice wywalać. Psów się zdziczałych gromada zawdy przy nich kręci. Plugawe jest miejsce, ale jak was to ma uszczęśliwić, tedy chodźmy. Choć nic z tego wiedźmiego gadania nie przyjdzie – zastrzegł się.