– Chcemy, żebyście dla nas list napisali.
– List niech wam na przystani rachmistrz napisze – poradził. – Bezpieczniej. Bo jak się baba zeźli, to jeszcze was o wykradanie tajemnic cechowych oskarży.
– Nam specjalnego listu trzeba – wyjaśnił Koźlarz. – Takiego, żeby tam na wierzchu jedna rzecz stała, dla niewprawnych oczu, a pod nią inna zgoła.
– Spisek? – przekrwione oczka alchemika zabłysły. – Spisek, waszmościowie?
– Przysługa – Koźlarz wyciągnął spod płaszcza mieszek i potrząsnął nim zachęcająco. – Zgódźcie się, a do samiuśkiej zimy wszystkie cyferki w kalendarzu będzie wam kobieta zakreślać na czerwono.
– Na niebiesko – alchemik chciwie pochwycił sakiewkę. – Na czerwono to jak mnie na początku pijaństwa przyłapie. Bo niech się tylko napiję należycie, a taki we mnie duch wstępuje, że nie ona, ale ja ją grzmocę. Wtedy dzień zaznaczamy na niebiesko.
Ale tamtego dnia nie zaznaczyli ani na niebiesko, ani na czerwono. Bo kiedy żona mistrza Kośmidra wróciła wreszcie od sąsiadki, wiergowski alchemik siedział potulnie i cichutko na posadzce, wsparty o nogę stołową. Oczy miał wytrzeszczone, w garści ściskał gęsie pióro, a sprowadzony pospiesznie medyk oznajmił, że umorzono go jakowąś rzadką trucizną. Jeśli cokolwiek przed śmiercią napisał na kawałku pergaminu, który znaleziono na jego kolanach, nikt nigdy nie zdołał tego odczytać.
* * *
Po zmierzchu dwóch ludzi odpłynęło barką z Książęcych Wiergów. Starszy zajadle ostrzył topór. Młodszy patrzył, jak strażnicy wygaszali światła na nabrzeżu: widać bardzo lękano się, by kto nieostrożny nie zaprószył ognia.
– Pamiętani drobną, brązowooką dziewuszkę – powiedział wreszcie młodszy. – Z włosami uczesanymi w kilka zbyt grubych warkoczyków, które krnąbrnie sterczały na wszystkie strony. Jej matka była niezwykłą niewiastą, sprawiła, że życie w Rdestniku stało się nieco bardziej znośne. Ale nie wiem, kim stała się moja siostra. Nie wiem, dlaczego Zird Zekrun pozwolił jej przeżyć. Nie wiem, w co zmieniły ją te wszystkie lata na dworze Wężymorda. Nie wiem, w jaki sposób mi zaszkodzi. Nic nie wiem.
– Ten list… – zaczął z namysłem starszy.
– Na czas dotrze do Uścieży. Tam, gdzie powinien.
– Jeśli jest prawdą, co gadają, także tam, gdzie nie powinien – zauważył sucho Przemęka. Koźlarz wzruszył ramionami.
– Wiecie, co mi tamta ryżowłosa obok Skalnego powiedziała? Mówiła o książęcej powinności. O posyłaniu ludzi na śmierć. Jak wy. Pamiętacie? Pamiętacie, jak patrzyliśmy na Czerwienieckie Grody? Więc wtedy, na przełęczy Skalniaka… jakby mi upiór w ślepia zaświecił…
Przemęka przesunął osełką po ostrzu topora.
– Tyle że ja się moich powinności dobrze wyuczyłem – podjął Koźlarz. – Samiście mnie wyuczyli.
– Wężymord dowie się o liście. A pewnie i Zird Zekrun też.
– Zapewne – zgodził się sucho. – Ale i tak dość sekretów. Słyszeliście, co gadają o mojej siostrze. Że okulała po tym, jak Zird Zekrun położył na niej ręce. Że jest połączona z Wężymordem w sposób, którego śmiertelni nie potrafią pojąć. Nazywają ją plugastwem, jak wiedźmę. I mówią, że to może być druga Thornveiin. Thornveiin, za przyczyną której Krainy Wewnętrznego Morza zajęły się pożogą jak suche rżysko. Zbyt wiele rzeczy ma się rozstrzygnąć w Spichrzy podczas Żarów, by nie próbować sprawdzić, czy mam w siostrze sprzymierzeńca, czy wroga.
– A co z ryżą dziewczyną?
– Nie wiem. Raz ją wcześniej widziałem. W ogrodach Fei Flisyon – Koźlarz uśmiechnął się mimowolnie. – Wziąłem ją za ladacznicę.
– Dorodna dziewka – przyznał z rozbawieniem Prze – męka. – Harda trochę i wyszczekana, ale bezsprzecznie urodziwa. Więc wziąłeś ją za ladacznicę… Nader nieroztropnie.
– Nie wydawała się urażona. Z początku.
– I?
– I nic. Od razu mi jadziołek do oczu przyskoczył. Zupełnie nic.
– Mnie też się zdarzyło obwołać dziewczynę ladacznicą – otwarcie zarechotał Przemęka – ale żadna nie wlokła się za mną przez Góry Żmijowe. Nie śpiewała przed Sandalyą i nie dała się na kawałki porąbać. Tyś ją wedle Skalniaka – dodał, poważniejąc – prawie na pół przeciął. Ale jeśli miałaby przeżyć, bo jeszcze dychała, jakeśmy ciebie z przełęczy zabrali, wolałbym wiedzieć, czemu się za nami wlecze.
* * *
Po owej dziwnej nocy, gdy objawił się im Cion Ceren Od Kostura, Szarka zaczęła szybko zdrowieć. Niewiele mówiła, tylko wybadała Twardokęska, jakim sposobem się do nich wiedźma przywlokła i co w klasztorze nabajał. Kiedy zaś jej wyłożył całą rzecz o napadzie zbójców, co ją niby mieli poturbować, uśmiechnęła się krzywo, ale nic nie rzekła. Od mnichów stroniła, ale gdy ją już zaczęli ukradkiem podpytywać, nader zgrabnie zełgała o grasantach, którzy ją na trakcie okrutnie ukrzywdzili, i o krewniakach w Spichrzy. Aż się Twardokęsek dziwował.
O walce przy Skalniaku i żalnickim księciu nie napomknęła ni słowem.
Wiedźma aliści pytlowała nieustannie. Łaziła za Szarką krok w krok, wciąż jej zmieniała okłady, wieczorami zioła w popielniku prażyła i wywary gotowała, aż po izbie od tego wiedźmiństwa w nosie kręciło. Okazało się też, że wiedźma jest uczona, pisanie zna. Cięgiem do skryptorium po księgi dla Szarki ganiała i ku skrywanej zazdrości Twardokęska, głośno je czytała. Słowem, przypadły sobie do gustu, co wielce zbójcę niepokoiło.
Co prawda zapamiętał słowa Cion Cerena, który nazwał go powiernikiem rannej kobiety, ale nie pogodził się z tym, co to, to nie. Nie przestał też wymykać się z opactwa. Niestety, jadziołek miał na niego oko i za każdym razem zapędzał go z powrotem, tak że nawet podczas najdłuższej z wycieczek nie dotarł dalej niż do pobliskiej kotlinki, gdzie wypasano klasztorne owce. Raz przyuważyła ów niesławny odwrót Szarka: jadziołek pędził przed sobą złachanego, zabłoconego zbójcę, a jak tylko Twardokęsek zwalniał, złe, sycząc, przyskakiwało mu prosto do oczu i zbójca rad nierad przyspieszał.
– I co, Twardokęsek, teraz już wiesz, jak to jest z jadziołkiem? – zaśmiała się, ale bez radości. – Jak się w łeb wwierci, każdą myśl na wylot prześlepi? Nie trwóż się, ani on o ciebie dba, jakbym miała niesfornego muła, też by go do mnie zaganiał. Niechby cię w nocy przydybał, Twardokęsek, we śnie… – poruszyła się niespokojnie w fotelu, zakasłała. – At, szkoda gadać – rozkaszlała się na dobre.
– A na rosie siedzieć nie szkoda? – gderliwie spytała wiedźma. – Zdrowie szwankujące do reszty psuć?
Szarka posłusznie okręciła się wełnianą kraciastą chustą. W opactwie nosiła się prosto, w samodziałowych sukniach, które wygrzebano dla niej w kufrach po kucharce. Nabijaną ćwiekami kurtę norhemnów wiedźma połatała, ale ją wraz z szarszunami głęboko w jukach schowaną trzymali. A Szarka widać się od wiedźmy nieco o przystojnych obyczajach niewieścich wywiedziała, bo oczy trzymała nisko i niewiele mówiła. Tyle że włosy nosiła rozpuszczone, a pas zbierała pojedynczym, płaskim węzłem, jak czynią zamężne baby. Aż mnisi poczęli gadać, że nie tylko poraniono ją mieczem, ale i jeszcze gorzej zhańbiono.
Gdy owa pogłoska do Szarki doszła, tylko ramionami wzruszyła. Słaba jeszcze była, wynędzniała po chorobie, a przecie Twardokęsek widział, że jej spieszno w drogę. O trakty mnichów rozpytywała, choć ją i wiedźma, i stareńki mnich hamowali. A Twardokęskowi, który dobrze wyrozumiewał, że za żalnickim księciem przyjdzie im się powlec, wcale się owa droga samotrzeć nie widziała. Czas niespokojny, myślał, jak nas nawet kmiecie gdzie w przysiółku z wiedźmą pospołu nie uwędzą, to niezawodnie w karczmie do gołego grzbietu obłupią albo i śpiących nikczemnie zaszlachtują. Toż tu co drugi oberżysta ze zbójcami zmówion.
Na koniec, zgnębiony, podreptał do starego mnicha i rzecz mu całą wyłożył. Braciszek zafrasował się zrazu srodze, bowiem zamierzał całą ich gromadkę w opactwie zatrzymać, a Szarkę wyswatać jednemu z licznych krewnych księcia Piorunka, choć mu to co rozsądniejsi mnisi odradzali, wykładając, że książę nie tylko przybłędy do krewniactwa nie dopuści, ale jeszcze psami poszczuć każe. Debatowali więc z Twardokęskiem długo i mozolnie, wieczorami zaś zmartwienie gęsto zapijali w refektarzu miodem, co go mnisi sycili.