– Jak my się już naszej świątobliwej pani zbyli – tłuścioch dumnie potoczył ramieniem – to zrazu śmielej poczęliśmy budować. Bo to, panie, z książętami straszna bieda. Postawi człek folusz, to każą rozbierać, bo widok z okna psuje. Co drugi dzień nasza świątobliwa pani święto ogłaszała albo, psia mać, odpoczynek. To my siedzieli po domach i kłykcie ze złości gryźli. Przystań na noc łańcuchem grodzili! Żurawie im za głośno skrzypiały! A garbarnie? Jedna tu była, i to z dala od miasta, żeby jaśnie pani nie śmierdziało. I co, że śmierdzi?! Od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a z głodu niejednemu się przytrafiło! Głód tu kiedyś taki panował, że na przednówku ludzie trawę żarli.
– A teraz z całych Gór Żmijowych skóry skupujemy – cmoknął z zadowoleniem grubas. – Taniutko, bo myśliwi wiosną strasznie piją, a gorzałka droga. Gorzelnie dwie pobudowaliśmy i browar, pewnie się nasza świątobliwa pani w grobie przewraca – zarechotał. – Skóry wyprawiamy, farbujemy, potem się je rzeką spławia, bo tam kupców ze Szczeżupin więcej i ceny lepsze. Ale rok w rok coraz liczniej zjeżdżają do Książęcych Wiergów i rychło tu targi sławne będą jako w samej Spichrzy.
– A że śmierdzi? – zaśmiał się furman. – Panie, myśmy tak do tego smrodu przywykli, że jak do Spichrzy który pojedzie, to i spać ciężko, i jadło jakieś niezdałe, nawet dziewki na nic.
Pośrodku osady, przy głównym placu, gdzie Przemęka spodziewał się dojrzeć ratusz i kamienice rajców, wznosiła się większa od innych i zwieńczona pokaźną wieżą budowla. Z komina ulatywały kłęby zielonkawego dymu.
– A tamten dom czyj? – zaciekawił się Koźlarz. – Starosty?
– E, gdzie by! – zaśmiał się wozak. – Grododzierżca po drugiej stronie rzeki. Widzicie tamtą długą szopę? To właśnie jego mydlarnie. Przybudówkę sobie postawił, tam ni – nie całymi dniami siedzi i interesu dogląda. A tam, gdzie się na zielono dymi, to naszego alchemika wieża.
– To i alchemika macie?
– Ano, mistrza Kośmidra. Po prawdzie lepszy z niego farbiarz niż alchemik! – wyjaśnił gruby. – Nie uwierzylibyście, panie, jaka to łachmyta był, jak się do Wiergów przywlókł. Żebrak nieledwie! Pono ze Spichrzy uchodzić musiał. Gadali, że czymś się tam straszliwie wielmożnej Jasence naraził albo że grosze książęce fałszował. To my go przygarnęlim.
– Oj, była zrazu bieda! – rzekł furman. – Nie dość, że głowę alchemicznymi bredniami miał nabitą, to jeszcze i kowala najlepszego nam zbałamucił. Wieczny zapęd sobie umyślili! Kowal, zamiast przy żelazie robić, cięgiem jakieś koła i sztaby z alchemikiem składał. Coś tam skrobali, piłowali, sposobili. Niby że się kręcić miało.
– A po co? – zdziwił się Przemęka.
– No, tego to już alchemik nie wiedział! Ja żem nawet ten wieczny zapęd widział. Okrutnie mądrze wyglądał, w niczem się wyrozumieć nie potrafiłem. Klapka tam była pośrodku i niby ona miała klapać, machać czy co tam. Pierwszy to wieczny zapęd będzie, gadał alchemik, i w całym świecie pojedynczy. Kręcić się będzie, prawił, bez końca. Klapać.
– Prawie jak moja stara! – zaśmiał się grubas. – Też ma klapkę w gębie i też bez przerwy klapie!
– My się z desperacji za głowy brali. Bo to wiadomo, jaka z owego klapania szkoda być może? Na szczęście alchemika pożenilim z miejscową niewiastą. Ta, jak to żona, dla mądrości nijakiego zrozumienia nie miała. Rychło po wiecznym zapędzie klapka się jeno ostała i tąże klapką alchemikowi baba zbytki ze łba wybiła. Siedzi teraz w wieży, krochmal ku spornemu pożytkowi warzy i farby nowe wymyśla.
Na samym skraju osiedla dwukółka zatrzymała się przed bramą prowadzącą do jakichś zabudowań. Co to były za zabudowania, Przemęka nie zdołał wybadać, gdyż przezornie ogrodzono je wysokim na dwóch chłopa i bardzo szczelnym parkanem, a żaden z wiergowskich mieszczan bynajmniej nie prosił w gościnę. Brama uchyliła się na pierwszy dźwięk kołatki i połknęła dwukółkę. Przemęka dostrzegł jedynie potężne parujące beczki: przy każdej tkwił parobek i długim drągiem zajadle w kadzi mieszał.
– Osobliwszy jakiś ludek – uznał, kiedy brama zatrzasnęła się na dobre. – Rozmowny nad podziw i krotochwilny, ale przecie nawet nam się z imienia żaden nie opowiedział. Nas też o godność nie wypytywali, jako ludzie pospolicie na gościńcu czynią.
– Co mieli rzec, to rzekli – mruknął Koźlarz. – Jeśli tu Servenedyjki pokoju pilnują, każdy się dwa razy namyśli, nim burdę zacznie.
– Servenedyjki nie Servenedyjki, za jedno – zdecydował Przemęka. – Trzeba się będzie w przystani o krypę rozpytać.
– Ale prędzej alchemika odwiedzić – Koźlarz pospiesznie odsunął się na środek ulicy, bo w płocie otwarła się klapa i obficie bluznęła cuchnącą, niebieskawą strugą.
– Wiecznemu zapędowi się przypatrzeć? – uśmiechnął się Przemęka.
– List wysłać.
Przemęka przyglądał się gromadzie niewiast, które niosły na głowach kosze pełne świeżo bielonego płótna. A potem z rozmysłem wjechał w kałużę gnojówki, ochlapując im spódnice.
– Czas najwyższy przecież – obronnym tonem powiedział Koźlarz.
– Jak sobie chcesz.
Wkrótce przekonali się, że pozornie proste ulice Księżowskich Wiergów załamują się dziwacznie i ni z tego, ni z owego kończą zaryglowanymi bramami. Zwiedzili kilka ślepych zaułków, zyskując pewność, że miejscowe rynsztoki są niezwykle głębokie i wypełnione mieszaniną ingrediencji o najrozmaitszej barwie, zapachu i konsystencji. A przed samym domostwem alchemika koń Przemęki zapadł się po pęciny w coś, co przypominało mocno sfermentowany zacier.
Alchemik siedział na niziutkim karle i gapił się w okno. Na dźwięk otwieranych drzwi podskoczył z przestrachu. Był niskim zażywnym człowieczkiem o podejrzanie zaczerwienionym obliczu. Zamiast dziwacznych szat, jakie chętnie przywdziewają magicy, alchemik nosił zwyczajny, niebieski fartuch i juchtowe buty. Łeb miał prawie doszczętnie wyłysiały: tylko na skroniach ostały się dwa wątłe, acz długie kosmyki ryżawych włosów, które pieczołowicie zaczesywał na środek łysiny. Był to, jak z dawna spostrzegł Przemęka, zwyczaj w cywilizowanych krainach pospolity, choć wielce dziwaczny.
– Wpuściła was? – zamrugał ze zdziwieniem oczami.
– Drzwi były zaparte – wyjaśnił Koźlarz. – Ale na sam skobel, a z komina mocno dymiło…
– Więc postanowiliście alchemikowi nos w garnki wsadzić – pokręcił głową gospodarz. – A jak się trafi, to i jaki mocniejszy trunek uszabrować. Nie wstyd tak? Ale żeście się zbłaźnili, bo mnie samego już trzeci dzień suszy. Moja pani duszka zacier do rynsztoka wylała, a gorzelnikom rzekła, że jakbym na borg chciał brać, to ona ni grosza nie zapłaci. Ot, nieszczęście… – potarł się wierzchem dłoni po nosie, czerwonym i opuchniętym jak purchawka.
Przemęka bez słowa sięgnął po bukłaczek.
– Uuuuch – alchemik pociągnął tęgiego łyka. – Krzepka, jucha. Ale zgaduję, żeście nie przyszli spragnionego napoić.
– Sława wasza nas ściągnęła, mistrzu – Koźlarz uśmiechnął się, patrząc, jak gospodarz łapczywie żłopie gorzałkę.
– Akurat – alchemik wysączył ostatnie krople i nieprzychylnie popatrzał na opróżnione naczynie. – Sławny to ja byłem dobrych parę lat temu, ale wyście wtedy jeszcze koszulinę w zębach nosili, a i mnie inaczej wołali. Jak czego ode mnie chcecie, to gadajcie bez ceremonii, bo rychło baba wróci z targu, a ona bardzo prędka niewiasta. Widzicie kartelusz? – wcelował palcem w przybity do ściany kawał pergaminu. Pokrywały go rzędy koślawych cyfr oraz liczne czerwone i niebieskie znaki.
– Ano, widzę – przytaknął Koźlarz.
– Kalendarz – wyjaśnił alchemik. – Wy się na tym nie wyznajecie, ale tu każdy dzionek, ot, jeden taki czarny znaczek. Cyferka. Albo dwie cyferki, jak podejdzie. Nieważne. A te czerwone mazaje widzicie?
– Widzę.
– A to są te wszystkie dzionki, jak mnie baba na pijaństwie przyłapała i mordę mi obiła! – dobitnie rzekł alchemik. – Wszystkie sobie dla pamięci odznacza, cholera. Kalendarz do ściany przypięła, ku przestrodze, gada, żeby mnie nie kusiło. I gościom to ona też bardzo niechętna. Ubrdała sobie, że mnie kompania do opilstwa zachęca. Tedy, gadajcie, czego chcecie, i idźcie sobie.