Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na koniec rozradowany mnich przywołał zbójcę i oznajmił:

– Skoro nie mogę was odwieść od wyjazdu, jest sposobność, byście dołączyli do grupy poczciwych wolarzy, co do Spichrzy stado pędzą. Jeśli się do zajęcia przy wołach zgodzicie, dadzą dziewkom wikt na drogę – i nim zbójca zdołał rzec choćby słowo, braciszek zawlókł go do rozmównicy przy bramie.

Zwierzchnikiem poganiaczy okazał się krępy ciemnowłosy mężczyzna o imieniu Kuna. Mnich, widać dobrze znający gościnność i obyczajność, miodu im w cynowe kubki nalał, pogwarzył z Kuną chwilę o drodze przez równiny Turznii. Potem samych ich zostawił.

– Czy wyście kiedy przy wołach robili? – poganiacz przyglądał się Twardokęskowi bacznie, szacując jego ciężką, przygarbioną sylwetkę.

Nabajać trzeba sprytnie, pomyślał Twardokęsek. Że zaś wcale często spotykał po karczmach wolarzy, dobrze wiedział, jak sobie z Kuną poradzić.

– Ojciec ich zawsze z tuzin w obejściu trzymali, tedy się na bydlęciu wyznaję – rzekł we wschodnim chłopskim narzeczu. – Tyle jeno, że nie samojeden ciągnę. Bękartkę ojcową do Spichrzy wiozę, na zrękowiny z pasztetnikiem jednym. Ale ją po drodze zbójcy nadpsowali i jeszcze do siebie nie doszła. Dziewka jedna przy niej.

– Mogą jechać wozem – Kuna wychylił kubek miodu i zaraz z zadziwieniem głową pokręcił, bo napój był wyborny, gorącością aż w gardle palił – abo i powozić. Byle nas nie spowolniały, bo rychło kupcy do Spichrzy zjadą na Żary. Nie zdążym na czas, przyjdzie potem bydło za nic oddać. A skądeśta są?

– Z Turznii – postanowił szybko zbójca – Derkacz mnie wołają, a ona Szarka. Popod Krupą po ojcu szmat ziemi wziąłem, ale wcześniej dziewkę mi trzeba spłacić i do męża odwieźć, jako ojciec uładzili. Służkę niewolną jej przydałem, żeby nie krzywdowała. Głupawa dziewka i do roboty w polu niezdatna, ale w mieście posługę niezawodnie dla niej jakowąś zgodzą.

– Łaskawiście – błysnął zębami wolarz – inny gościńcem by pognał.

– Razem nas ojciec chowali – odparł – w jednej izbie, Szarka mi zawdy za rodzoną była. Jeno nie chcę, aby ją kto z sąsiadów zbałamucił i nadziału w ziemi pytał. Ludzie wielce są niegodziwe.

– To może ona i nie ze wszystkim bękartka – zaśmiał się Kuna – jak z wami chowana i o gruncie mowa.

– Dla mnie bękartka – uciął Twardokęsek – a wam nic do tego.

– A nic – zgodził się obojętnie poganiacz. – Niech tylko do chłopów nie lezie, bo nam trza spieszyć, nie po krzakach legać i po mordzie się potem prać.

– Nie będzie zawadzać – oświadczył zbójca z pewnością, której bynajmniej nie czuł – spokojna jest i rzemieniem posłuszeństwa uczona. A z zapłatą za moją pracę też się pewnie uładzim…

Kuna wysączył resztki miodu z kubka i uśmiechnął się przebiegle.

* * *

Szarka i wiedźma siedziały w ogrodzie. Gwarzyły leniwie, pogryzały miodowe ciasteczka i układały bukiety z pachnących traw, których zapach jakoby uśmierzał ból w kościach i nocne duszności. Nie podobało się zbójcy ni owo zajęcie, ni jawne spoufalenie niewiast. Że wiedźma znała się na zielsku, to rozumiał, taka to już jej wiedźmia powinność. Ale upodobania Szarki trwożyły go nie na żarty.

– Toż obyczajnej kobiecie niepodobna wiedźmim, nie – przystojnym rzemiosłem się parać – rzekł wreszcie z wyrzutem, bo mnisi miód rozebrał go cokolwiek i do pogawędki natchnął. – Kto was ku temu przysposobił?

– Jill Thuer – Szarka oplatała witką wiecheć sinego kwiecia. – Pięć lat w jej wieży przemieszkałam. Dwa razy uciekłam, ale Dumenerg odesłał mnie z powrotem. Mokradła i grząskie piaski były wkoło… a dalej szelina i zielsko, kędy okiem sięgnąć, szelina, zielsko i drobne niebieskie kwiatki… – w zadumie popatrzyła na wiązkę. – Nigdzie ich potem nie widziałam… póki ich mi na gody nie przysłała, przeklętnica…

– Wyście zaślubieni? – wyrwało się zdumionemu Twardokęskowi.

– Cóż… – odparła z roztargnieniem – wziął zamek… mój małżonek… i zatknął głowę Dumenerga na palisadzie – przygryzła wargę. – Wesele było… dość pospieszne…

Włoski na karku Twardokęska zjeżyły się niespokojnie. Porzuceni małżonkowie bywają porywczy i gwałtowni, wiedział o tym Twardokęsek dobrze, bo raz mu taki rohatynę w żywot chciał wrazić. Nie żeby zbójca przed byle kim tchórzył, ale mu się coraz bardziej widziało, że to jest dziewka wysokiego rodu, z żalnickim wywołańcem skumana, a i z bogami gadać skwapliwa. I nie cieszyło to Twardokęska, wcale nie.

– A wasz małżonek? – spytał. – Gdzież on teraz? Za nim do Spichrzy wędrujecie?

– Zgonić nas nie zgoni, nie ma strachu. Nie ciągnij mnie za język, Twardokęsek – ucięła zgryźliwie. – Dość, że nas mnisi ze wszech stron podpytują. Onegdaj medyka tu ściągnęli, żeby mi żebra obejrzał, czy się aby dobrze zrastają. Żebra jak żebra, bo mnie ten konsyliarz zapowietrzony do cna z przyodziewku obłupił i cały sobie kościec obejrzał. Dokumentnie i detalicznie. Ja mnichów urazić nie chcę, ale niech tu jeszcze jakiego medyka zobaczę, to mu szafelin w rzyć wrażę. Kościec przy tym srogo nadwerężając! A dowierzacie, co on mi najbardziej obmacywał?

– rzuciła głową, aż się jej kraciasty koc z ramion zsunął.

– Przestań rżeć, Twardokęsek! To też, ale z początku, póki nie objaśniłam, że mu paluchy sztyletem przyciąć zamierzam. Czoło mi ceglastym proszkiem posypał i przez szkiełko nad nim ślepił. Wykładasz sobie, Twardokęsek? – w jej głosie pobrzmiewała źle skrywana uraza.

Ot, babom nie dogodzisz, zdusił śmiech zbójca. Poczniesz się na kiep i cycki gapić, to cię capem sprośnym obwołają i gębę obiją. A gapić się nie będziesz, to jeszcze bardziej się zeźlą i zawezmą. Iście babski pomyślunek.

– Zird Zekruna się mnisi boją – wyjaśnił. – Medyk szukał u was znamienia robaków skalnych. I nie dziw. Przecie pomorcki pan samego opata starego, Ciecierkę, przymamił. Widno całe to ichnie kapłaństwo jeno plewy na wietrze. Kędy srożej dmuchnie, tam lecą. Cała ta służba gamracka, co się jej niby jeno z żywotem zbyć można, jedno to bałamuctwo i psiną ócz zatykanie. Dość raz, jeden raz, gadają, z intencją szczerą ślub uczynić i imię boskie wypowiedzieć, z woli dobrej, nieskrępowanej, by się niby dusienicą zapętlić, w służbę wieczną oddać. Więzy zadzierzgnąć, co je aby z żywotem pospołu poszarpać można. Jakie więzy?! Toż opata Cion Ceren niby psa popędził!

– Może Ciecierka intencji szczerej nie miał? – uśmiechnęła się Szarka.

– On szczerą intencję nażreć się miał! – wrzasnął Twardokęsek. – Patrzcie, ile on tu dobra nagromadził! Jakie tu konie sielne we stajni, stada bydła, komnaty, jakie postroił, podjadek niewstydliwy! A przecie się z Zird Zekrunem pobratał. Jak on potem po klasztornym dziedzińcu wył i owo skalnych robaków znamię pazurami darł, strach brał patrzeć – pokręcił głową Twardokęsek. – Powiadają ludzie, że się w tych piętnach moc Zird Zekruna kryje, ale wedle mojego rozeznania żadna to moc, jeno przekleństwo przyczajone. Bo, widzicie, i wiedźmy siła złego mogą uczynić, gdy je szał ogarnie. Dlatego prawo im czynimy i w ogień je wrzucamy. A przecie one głupie są, nie rozumiejące, że je przyrodzenie ku złemu nagina.

– Sameś głupi! – zeźlona wiedźma syknęła niby z cicha, ale tak, żeby dobrze zbójca dosłyszał. – A o twoim przyrodzeniu niesporo na głos rozprawiać.

– Ale Pomorcy – Twardokęsek, z lekka tylko na gębie pokraśniawszy, puścił obelgi mimo uszu – większe jeszcze zniszczenie sprawiają. Że frejbiterowie ludzi uprowadzają i na targowiskach popod Hałuńską Górą nimi kupczą, temu ja się nie dziwuję, bo w tym ich prawo, zawdy z rabunku żyli. Aliści że oni, kurwi synowie, jeńców Zird Zekrunowi na żertwę prowadzają i patrzą, jak on im rozum wydziera, to już ani poczciwa grabież, ni piractwo zacne. I niech mnie kiedy Pomorcy pochwycą, sam się sztyletem pod żebro zmacam albo i łeb o mur rozbiję. A co? – warknął ze złością do wiedźmy, która wpatrywała się w niego niezabudkowymi, wytrzeszczonymi oczyma. – Toż lepiej od żelaza czystego sczeznąć, niżby miał na mnie popod Hałuńską Górą Zird Zekrun łapę sześciopalczastą kłaść!

35
{"b":"100645","o":1}