Natomiast widok pięciu sług Zird Zekruna przekraczających bramy opactwa przeraził go i jednocześnie napełnił dumą. Ciemne znamiona skalnych robaków pokrywały czoła przybyłych od nasady włosów aż po brwi, obwieszczając ich wysoką godność. Opat pierwszy raz w życiu miał sposobność przyjrzeć się im z bliska i ze strachem spostrzegł brunatne, wijące się kształty, widomy znak obecności bóstwa. Tamtej nocy wiele rozmawiano i wiele ważkich obietnic poczyniono, ale, co dziwne, o poranku opat miał wrażenie, że coś umknęło jego uwagi. Pamiętał tyle, że zgodził się powiadomić sługi Zird Zekruna, gdy tylko na trakcie pojawi się niesławnej pamięci książę wygnaniec z Żalników, zaś kapłani z północy mieli dopomóc mu podczas obioru zwierzchnika zakonu Cion Cerena, o czym Ciecierka skrycie marzył od lat.
Sumiennie wywiązał się ze swojej części umowy. Strażnikom na mostach dostarczono dokładny opis bluźniercy i rozkazano natychmiast powiadomić opata, gdyby przypadkiem pojawił się na jego ziemiach. Jednakże wieść niosła, że czas już jakiś temu żalnicki książę pociągnął na południe i Ciecierka szczerze wątpił, czy kiedykolwiek powróci do Krain Wewnętrznego Morza, gdzie kapłani naznaczyli za jego głowę nagrodę wartą pomniejsze księstwo. Zdumiewało go jedynie, czemu bóg równie potężny jak Zird Zekrun przywiązuje wagę do pogróżek śmiertelnika. Na koniec uznał, że idzie o zasady. Nikt nie miał prawa mącić ludziom w głowach bluźnierczą gadaniną.
Tym większą złość wzbudziła w nim zupełna bezradność wobec najazdu złego na opactwo. Ciecierka nie mógł pozwolić, by po Górach Żmijowych poszła wieść o tym, jak został wystrychnięty na dudka przez zwyczajną wiedźmę. Stary braciszek, który usługiwał przybyłym, zapewniał co prawda opata, że wiedźma jest prawomyślna i łagodna jak dziecko, lecz Ciecierka wiedział, że niebezpieczeństwo często przybiera najbardziej niewinne kształty. Prawdziwie prawowierna wiedźma nie wędrowałaby pospołu z jadowitym potworkiem i czarnobrodym opryszkiem. By nie wspomnieć o niewieście, która wedle słów starego mnicha została po wielokroć raniona mieczem i z twarzy przypomina mieszkańców Wysp Zwajeckich.
* * *
Twardokęsek siedział na przyzbie, melancholijnie obserwując, jak jadziołek i kociak wiedźmy wydzierają sobie zmasakrowane, pokryte resztkami piór ścierwo. Z jakiegoś powodu zwierzaki radowały się swoim towarzystwem. Co więcej, zbójca spostrzegł, że wracając z wieczornych łowów, jadziołek za każdym razem skwapliwie dzieli się z kotem zdobyczą. Zażyłość ta raczej niepokoiła Twardokęska.
Siedział na słońcu, żuł źdźbło trawy, rozmyślał i klął. Na wspomnienie, co mu na przełęczy Skalniaka jadziołek uczynił, zbójca, choć przecie człek dzielny i losem srodze doświadczeń, poczynał trząść się i dygotać. Obmierzłe, żółte ślepia wkręciły mu się prosto w rozum, przewierciły, przenicowały na wylot. Ani się spostrzegł, jak własną koszulę na szarpie darł i dziewce rany przewiązywał. I tyle aby pomnieć potrafił, że zesłabł okrutnie. Ćmiło mu się przed oczami, krew nosem szła, a dziewka kwiliła mu na rękach.
Gdyby nie napatoczyła się wiedźma, pomyślał z żalem, wykrwawiłaby się jak nic. Ale nie, musiała się, przeklęta, przyplątać i z plugastwem pokumać. At, żeby ich szlag trafił, sarknął w myślach zbójca, dziewkę, wiedźmę i plugastwo pospołu.
Od strony studni podszedł ku niemu zgrzybiały braciszek z mosiężnym czajnikiem w ręce.
– Jak dzisiaj wasza dzieweczka? – zagadnął.
Zbójca znów zaklął pod nosem. W tej okolicy jego imię było wcale głośne, tedy wykoncypował, że lepiej będzie, jeśli w opactwie zapamiętają go jako opiekuna Szarki. Wyjaśnił mnichowi, że ojciec dziewczyny posłał ją na zrękowiny do Uścieży i że po drodze napadli ich grasanci, wozy obrabowali, a drabów wytłukli. Wszystkich prócz jego samego, bo zabarłożył w karczmie.
– Spała cały dzień – burknął – ale pod wieczór gorączka się roznieca na nowo.
– Nieprędko pociągniecie dalej – mnich podniósł na niego wypłowiałe niebieskie oczy.
– Ano – zgodził się niechętnie Twardokęsek.
Drzwi chatki uchyliły się, skrzypiąc, i na progu stanęła płowowłosa wiedźma. Głębokie cienie pod jej oczami przypominały, że nie spała od wielu dni. Jak zwykle nosiła obszarpaną szafranową telejkę, która ni do połowy nie zakrywała jej ud, ogorzałych od słońca i tak podrapanych, jakby w malinowej chrzęśli tańcowała. Przeciągnęła się.
Wiedźma ciekawiła Twardokęska od owej chwili, gdy wychynęła znikąd i przykazała wieźć Szarkę do klasztoru. Ciekawiła, ale też i trwożyła niepomału. W dolince nieopodal Przełęczy Zdechłej Krowy też wiedźma siedziała. Jagódka ją wołali. Od przypadku zbójcom łby łatała, ale sam Twardokęsek z rzadka do niej zaglądał. Na koniec wieśniacy kijami ją utłukli. Ponoć kumała się ze zwierzołakami, bydło trzebiła pomorkiem, a niewiasty prześladowała niepłodnością. Było to zresztą babsko złośliwe, wredne i nieużyte. Kiedyś Mrówka jej kota skopał, a kocisko miała ryże, wypasione i bezczelne, to tak się odwinęła, w gębę mu napluła, że przez całą zimę parchy go nie odeszły.
Bo tak to właśnie z wiedźmami jest. Niby wedle choroby zamawiają, pogodę wróżą, świnię zgubioną w lesie wynaleźć potrafią, napoje rozmaite warzyć, a i niewiasty zległe ratować. Ale nie pomoże parszywej szkapie pozłocista uzda, pomyślał zbójca. Zawdy się na złe owa wiedźmia magia obraca albo i na gorsze jeszcze, bo złe do złego ciągnie, a plugawe się z plugaw jon bratać przywykło. Takoż i o wiedźmach gadano, że z wiłami po uroczyskach tańcują, zwierzołaków przyhołubiają i inne potworki rozmaite, za dnia sprytnie ukryte i przyczajone, nocką zaś ludzi srogo prześladujące.
Przyglądał się więc wiedźmie Twardokęsek bacznie, ale mu się jakoś niewydarzona widziała. Stara Jagódka była starucha wielka, rozłożysta. Kiedy zaklęła, to w drugim powiecie ją słyszeli, a dość że na którego Twardokęskowego kamrata koso spojrzała, by nie zwlekawszy z chałupy umykali. Tymczasem tutejsza wiedźma była chuchro, chude a przelęknione i od ludzi stroniące. Kota niby ze sobą ciągała, ale co to był za kot? Żebra mu przez skórę sterczały, pysk miał sparszywiały, oczka kaprawe i nijak sobie Twardokęsek wyłożyć nie potrafił, by z niego jaka potwora być mogła.
Jednak tam, na przełęczy, wiedźma Szarkę kostusze wydarła, uczarowała. Ziołami jej rany obłożyła, mchem sinym. Jak się ich wedle Skalniaka dopatrzyła, za nic rzec nie chciała, jeno nielitościwie Twardokęska do klasztoru popędziła. Potem też nie legła. Napoje warzyła, przy dziewce zaklinania mruczała, aż po blady świt nad ranami wiedźmiła. A jeszcze później zbójca wynalazł ją we własnym posłaniu. Po prawdzie zresztą to nie tylko wynalazł. Do boku mu przywarła, miękka, ciepluchna.
Wiedźma przycupnęła obok zbójcy i oparła głowę o jego ramię.
– Zda ci się odetchnąć – odchrząknął ze zmieszaniem, a minę miał dosyć głupawą. – Mało co sypiasz.
– Ona majaczy – odparła ni w pięć, ni w dziewięć – od tej rany w boku.
– Modliłem się o jej uzdrowienie do Cion Cerena – zapewnił ich stareńki mnich.
– A co do niej Kosturowi? – prychnęła. – Ona Morowej Panny znak nosi.
Staruszek spojrzał na nią ze zdumieniem, ale bez słowa podreptał do chaty, by zakrzątnąć się przy wieczerzy. Z początku Twardokęsek miał ochotę objaśnić wiedźmie, że właśnie rzekła coś, co w żadnym razie nie powinno było zostać wyjawione, lecz zrezygnował. Wiedźma była po prostu zbyt głupia, by pojąć przymus utrzymania tajemnicy. Skrycie miał nadzieję, że wkrótce Szarka zdechnie, a oni wszyscy rozejdą się do swoich spraw.
Z okapu bacznie przyglądał im się jadziołek. Zbójcy zdawało się, że w jego miodowych ślepiach połyskiwała czysta i niepohamowana nienawiść. Niby złe było mizerne, od gołębia tylko krzynę znaczniejsze, ale jak się nastroszyło, jak spojrzało na Twardokęska, to go nieodmiennie zimny pot oblewał.
– Po co ona to plugastwo za sobą ciągnie? – na pół ze wstrętem, na pół ze strachem skrzywił się zbójca. – Toż pomnę, co ono mi wedle Skalniaka w łeb kładło i że całego człowieczego plemienia nienawidzi.