Wiedźma zachichotała cichutko.
– Ono wędruje w przód i w tył – wyjaśniła, tuląc się do Twardokęska. – Bez niej jest tylko pół. Ślepe, nigdzie nie dojdzie.
Jadziołek przestąpił z nogi na nogę. Dwie pary oczu świeciły miodowo i czujnie.
– Idzie poprzez jej sny, tam i z powrotem – ciągnęła wiedźma. – Wędruje, przepatruje, od uroku, od złego strzeże.
Twardokęsek ze zniechęceniem potrząsnął głową. Bredziła, jak to wiedźma.
– Źle to komu na Tragance było? – rzekł bardziej do siebie niż do niej. – Miasto było ogromne, za cały świat starczy.
– Prawda, że domu żal, oj, żal – ni stąd, ni zowąd zgodziła się wiedźma. – Węgorze wielgachne tam żyły, smakowite. Trzeba mięsa kawał dobrze podgniłego na haczyk, a one już smyrgają do niego po mule, po mętnym, aż dziw bierze, boć to przecież zgnilizna. Raz takiego ułowili. Na sążeń był długi i ramię niewieście w żywocie jeszcze miał, w seledynowym zarękawku. A przecie nie rozpoznali białogłowy.
Zbójca bez słowa potrząsnął czarnym łbem. Ot, tyle, jak kto wiedźmę o odpowiedź prosi, pomyślał markotnie, ani ładu, ani składu.
– Przyrządziłem wieczerzę – zza framugi wychylił się braciszek. – Chodźcie, dzieci.
Twardokęsek rzucił pobieżne spojrzenie na łóżko, gdzie pod grubą warstwą koców spoczywała Szarka. Twarz miała zaczerwienioną od gorączki. Na włosach, zmatowiałych i splątanych, błyszczała obręcz dri deonema. Wielce się to zbójcy nie podobało, bo nie dość, że wiedźma języka nie pilnowała, to jeszcze bardzo baczyła, żeby dziewczyna zawsze znak Fei Flisyon nosiła.
Gdy weszli, Szarka zaczęła miotać się na posłaniu. Z przerażeniem odpychała od twarzy nieistniejącą grozę. Wiedźma przykucnęła szybko obok łóżka, objęła ją i Szarka uspokoiła się nieco.
– Co z nią? – zaniepokoił się zbójca.
Wiedźma podeszła do stołu, opadła na rozchybotaną ławę. Ręce jej dygotały. Zacisnęła palce wokół kubka z parującym krwawiennikiem, jakby się chciała od niego ogrzać. Powoli sączyła napar. Zbójca nie pojmował czemu, bo napój był paskudny, cierpki i piekący. Ale wiedźma zawsze wieczorem krwawiennik piła.
– W jamę, w głęboką, ją wrzucili, między gadziny jadowite – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Sromota jej była węży się bać, to i wrzucili.
– Iście słyszysz, co się ludziskom po głowach kołacze? – spytał zbójca.
– Mhm – przyznała niechętnie. – Niektórym.
Wyrwało mu się pełne podziwu sapnięcie. Ech, gdyby taką do kompanii dostać, pomyślał, suto sobie mnisiego rosołu nalawszy. Siedziałaby cicho w karczmie przy trakcie, przysłuchiwała się, gdzie kupcy mają pochowane złoto (wedle Twardokęska żaden kupiec nie mógł na długo powstrzymać się od myślenia o złocie) i jak wszyscy nocką legną, kamratów by przywoływała. Tyle że na zbójowanie po gościńcu za durna ona, pomyślał z żalem.
– Jak długo jeszcze przyjdzie nam tu siedzieć? – mruknął. – Coś mi się zdaje, że opat chce nam pod zadki podłożyć kawałek gorącego stosu.
I zaraz pożałował grubiaństwa, bo jej wargi zaczęły drżeć od powstrzymywanego płaczu. Przycisnęła do brody krawędź kubka, spuściła głowę. Nic nie rzekła.
– Lepiej drew na noc naszykuję – zaofiarował się pospiesznie, gdyż wiedźmie łzy nielicho mieszały mu we łbie. – Wywar trza będzie przyrządzić…
I umknął z chaty. Urok jakowy rzuciła czy co, sarkał do siebie po drodze. Toż to jest wiedźma, przeklęta w niej moc. To nie dziewka do obłapki, ale jad, krew zła i zgnilizna.
Kiedy wziął się za rąbanie drew, na dziedzińcu zebrała się grupka mnichów i przyglądali mu się, żywo gestykulując. Wyczuwał, iż gospodarze są coraz bardziej zeźleni. W krużgankach na drugim piętrze przechadzał się niecierpliwie opat i Twardokęsek dałby sobie głowę uciąć, że obmyśla coś potwornie wrednego.
Po wieczornych modłach stary mnich ponownie zakradł się do ich chatki. Prowadził wynędzniałego, chromego żebraka. Dziad szedł powoli, wspierając się na cisowym kosturze. Wiotecznik na grzbiecie miał przetarty i dziurawy, a spod dziadowskiego kapelusza wyglądała pocętkowana ognistymi wrzodami gęba i rzadka szpakowata broda. Śmierdział straszliwie. Kiedy się przybliżyli, zbójca dostrzegł na jego czole piętno, niechybnie katowskim żelazem wypalone, i poczerniały dół miast lewego oka. Widno nie zawsześ ty, dziadu, pomyślał niechętnie, po gościńcu z kołatką wędrował.
Dziad stanął przy ościeżnicy, łeb na ramię przechylił i począł się im przyglądać zdrowym okiem. Jego bezzębne wargi poruszały się miarowo, lecz nic nie rzekł, potrząsnął tylko kosturem. Brzęknęła zawieszona na konopnym sznurku miseczka, zadzwoniły dzwonki u kapelusza.
– On jako bydlę nieme – wyjaśnił mnich. – Język mu za hultajstwo urzezali, a psami zewsząd szczują i odpędzają.
Wiedźma zakrzątnęła się żywo. Nagotowała balię z wrzątkiem i zagnała żebraka do kąpieli. Co prawda, wedle zbójcy żebraczy smród bynajmniej nie zelżał. Raczej po zmieszaniu z wonią używanego w opactwie łojowego mydła nabrał szczególnej ostrości. Lecz gdy rejwach podniósł, rzekła mu wiedźma, że noc idzie pogodna, może sobie posłanie na ganku przysposobić. Wiedźma jak to wiedźma, uparta była i wredna.
Po północy napojona wywarami Szarka przestała wreszcie majaczyć i zapadła w płytki, niespokojny sen. Jaśminowa wiedźma wpełzła do łóżka zbójcy, spłakana i dygocząca. Było tak za każdym razem, gdy Szarka gadała w gorączce.
– Pociesz mnie – pociągając nosem, zażądała wiedźma.
Kiedy zaś pocieszył ją najlepiej, jak umiał, zwinęła się w ciepły kłębek, jej oddech stał się miarowy i spokojny. Ostrożnie przykrył ją kocem.
Śnił o Tragance. Był w gospodzie starego Stulichy, jałowcówkę potężnie popijał, a skulony pod kominem człeczyna prawił o wędrówce Annyonne poprzez siedem bram piekła. Ryża posługaczka przysiadła za plecami Twardokęska, głowę mu na ramieniu układła, opasała rękami.
Za okiennicami wył wicher, w kominie huczał ogień. Od gorącości, co mu na twarz biła, ledwo mógł Twardokęsek dychać, a powolny, miarowy głos Krupy wiódł go ku otchłani. Brama Srebrnej Prządki… Zwierciadło Nekromantki… Szalona Ptaszniczka…
Ramiona posługaczki zacisnęły się niczym kleszcze.
Spojrzał w dół. Obejmowały go ramiona szkieletu.
Kot wiedźmy ukąsił Twardokęska w wystający spod koca wielki paluch u nogi. Dotkliwie, aż się zbójca poderwał z przekleństwem, zamierzając przetrącić zwierzakowi kark. I zaraz zachłysnął się, zatoczył na ścianę.
Chatę wypełniały sine kłęby, pod powałą było gęsto od dymu. Tlił się kryty sitowiem dach, drobne ogniki pełgały już po belkach. Od spadających, ognistych wiechci z wolna zajmowało się posłanie Szarki, a dziewczyna miotała się pod kocami. Nie zastanawiając się, chlusnął nań wodą z cebrzyka i podbiegł ku okiennicy, wparł się z całej siły. Nie ustąpiła.
Wciąż otępiały, potrząsnął na wpół zaczadzoną wiedźmą. Zakaszlała słabo, otworzyła oczy, bełkocząc coś nieskładnie, a zbójca pojął, że nie będzie miał z niej pożytku. Pchnął wiedźmę ku posłaniu Szarki i szarpnął drzwiami. Nie drgnęły.
Ani chybi opat drzwi zaprzeć kazał, przemknęło mu przez myśl, i wedle zwyczaju ogień pod wiedźmę podłożył, ani go kto za to winić będzie, ani wypytywać. Coś zatrzeszczało. Jedna z belek zarwała się, uderzyła w klepisko. Twardokęska niespodzianie ogarnęła przemożna wściekłość. Złapał siekierę. Coś tam wrzeszczał w zapamiętaniu. Drzwi rąbał.
Przy chruścianym płotku, co chatkę ogradzał, stał Ciecierka, który odkrył, że jadziołek ma zwyczaj nocami polować na jagnięta w kotlince i postanowił pod jego nieobecność pozbyć się uciążliwych intruzów.
A przy nim tkwiło pięciu najemników. Dostrzegli zbójcę, wymierzyli z łuków.
– Rusz się! – ponaglił wiedźmę Twardokęsek. – Toż dach zaraz się zarwie!
– A co ja wrona, żeby kominem wylecieć? – prychnęła wiedźma.
Poprzez łopot ognia przedarło się pobrzękiwanie dzwoneczków. Spod żebraczego kapelusza łysnęło ku Twardo – kęskowi dwoje żółtych, pałających oczu.
Dziad szedł wyprostowany. Już nie kulał, nie opierał się na cisowej lasce, tylko uniósł ją władczo niczym buzdygan. Z początku ogłupiały zbójca próbował go zatrzymać, lecz ten jedynie odsunął Twardokęska pod ścianę i dotknął czubkiem kostura drzwi. Resztki desek rozpadły się wraz z ościeżnicą, a ogień zgasł w jednej chwili. Żebrak jakby zebrał się w sobie, urósł i przestąpił próg.