Na dwie godziny przed świtem u bram opactwa Ciecierki stanęli zgoła nieoczekiwani goście. Potężny mężczyzna o gębie płatnego mordercy prowadził błękitnego skrzydłonia i na widok owego wierzchowca zawiść ścisnęła serce Ciecierki. Zwierzę szło powoli, ciągnąc po ziemi sklecone z gałęzi nosze, a z tyłu postępował jeszcze ktoś. Owinięta opończą niewiasta.
– Otwórzcie! – krzyknęła kobieta, uderzając pięścią w bramę. – W imię Kostura, opiekuna dróg, wzywam was: otwórzcie!
Jej głos przetoczył się przez klasztor, podrywając braciszków na nogi. Niewiasta przyklękła obok noszy, kładąc czubki palców na piersi rannego, lecz jej twarz była skierowana ku górze, ku księżycowi w pełni. Jeden rzut oka na owo oblicze upewnił Ciecierkę, że przed bramami opactwa stoi jedna z przeklętych. Oczy miała niebieskie i wielkie, rozdęte wiedźmim szałem. Opat niezwłocznie rozkazał odeprzeć dźwierze. Kiedy wiedźmę wypełnia dzika, ciemna magia, śmiertelni nie mogą jej zatrzymać.
Braciszkowie wybiegli tłumnie na podwórzec. Ciecierka dostrzegł gromadę postaci w białych nocnych koszulach, nieprzystojnie łopoczących wokół łydek, ale wiedział, że żadne upomnienia nie zdołają zagnać mnichów z powrotem do cel. Nudzili się. Odkąd Ciecierka zakazał włóczenia się po gościńcu, nudzili się nieprzytomnie.
Wiedźma zatrzymała się na chwilę, nieświadoma zamętu, który za jej przyczyną ogarnął opactwo, i wskazała palcem na przylegającą do muru przybudówkę.
– Tam! – oznajmiła.
Czarnobrody mężczyzna bez słowa zawrócił skrzydłonią i Ciecierka zrozumiał, że żadne z nich nie zamierza pytać gospodarzy o zgodę. Po prawdzie, wybrali nie używaną od dawna chatkę ogrodnika, ale opatowi chodziło o zasadę. Wiedźma nie miała prawa włazić do jego opactwa jak do swojej nory i postanowił dać jej należytą odprawę.
Kazał szafarzowi ułożyć na dziedzińcu zgrabny stos i tuż przed świtem – złość tak go trzęsła, że nie położył się spać – wybrał się do chatki ogrodnika z dwoma zaciężnymi u boku. Chciał przydybać bezwstydną, gdy tylko opuści ją magia. Spodziewał się, że nastąpi to o brzasku, gdyż słońce ma moc płoszenia zrodzonej z księżyca i złej krwi maligny. Nie zdążyli jednak nawet dotknąć skobla, gdy spod okapu rozległo się złowieszcze, wściekłe syczenie i na wysokości twarzy Ciecierki rozwarły się dwie pary żółtych oczu jadziołka. Odskoczył, donośnie wzywając opieki Cion Cerena, zaś złe zasyczało jeszcze raz, przeciągle i ostrzegawczo.
Wiedźma stanęła na progu, odziana jedynie w przy – krótką, nie przepasaną telejkę. Najemnicy zarechotali przyjaźnie na ten widok, a płowowłosa niewiastka uśmiechnęła się do Ciecierki i spytała:
– Czy mógłbyś przynieść odrobinę wody, mój dobry człowieku? – po czym wcisnęła mu do ręki pogięty mosiężny imbryk i zamknęła drzwi.
Ciecierka, którego nikt wcześniej nie ośmielił się nazwać dobrym człowiekiem, wymamrotał pod nosem kilka nie przystających ustom opata obelg, lecz syk jadziołka powstrzymał go przed ponowną próbą nawiedzenia okupowanej przez wiedźmę chatki. Posławszy po wodę jednego ze starszych braciszków, opat wycofał się w pielesze alkierza.
O zmierzchu strzeżona przez jadziołka wiedźma powlokła się do przyklasztornego ogrodu. Zerwała naręcze ziół oraz kilka garści zwykłego zielska spod płotu, po czym znów zamknęła się w chatce, napełniając Ciecierkę ponurym podejrzeniem, że złe zagnieździło się w jego opactwie na dobre. Tego samego dnia na pobliskim pastwisku znaleziono jagnię z wyszarpaną wątrobą. Ciecierka był pewien, że zadusił je jadziołek, jednakże bogom dziękował, że choć mnichów plugastwo pozostawiło w spokoju. Przykazał braciszkom trzymać gębę na kłódkę, aby wieść nie rozniosła się po okolicy, odstraszając od klasztoru podróżnych.
Ale nie był zadowolony z obrotu spraw, wcale nie.
Stał w krużganku, z zaciśniętymi zębami obserwując, jak skrzydłoń objada winorośl z portyku. Podobno ranna – bo się wywiedział, że na noszach leżała poraniona niewiasta, bezwstydna towarzyszka wiedźmy, a może i sama też wiedźma – miała się nieco lepiej. W każdym razie przestała zrywać mnichów ze snu, co często zdarzało się na początku. Nie, żeby wrzeszczała. Raczej skowytała z cicha, a przyklasztorne kundle solidarnie wtórowały jej całymi nocami.
Ze złością uderzył kosturem, znakiem zakonu Cion Cerena, w posadzkę z białego marmuru. Nie powiodło mu się w życiu z wyborem boga. Jego matka pochodziła z okolicznej drobnej szlachty i powiwszy szczęśliwie pierworodnego syna w przydrożnej kapliczce Jałmużnika, uczyniła ślub, że dziecko pójdzie na służbę u boga, który udzielił jej schronienia w owej jakże istotnej chwili. Ciecierka nigdy nie wybaczył jej, że wiedząc o zbliżającym się połogu, lekkomyślnie wałęsała się po okolicy. Nie przebolał też ślubowania, które skazało go na żywot w opactwie tak lichego i pospolitego boga.
Czynił wszakże niemało, by przysporzyć opactwu godności. Za jego czasów klasztorowi przybyło drugie skrzydło, pierścień murów, pokaźny wał od strony gościńca oraz (co niektórzy cenili najbardziej) nowe chlewnie i obora. Opactwo, niegdyś zapuszczone i ubogie, obecnie świeciło czystością, daniny spływały regularnie, jak nigdy wcześniej. A Ciecierkę słusznie zwano człowiekiem przezornym i zapobiegliwym.
Bezpowrotnie skończyły się czasy, gdy braciszkowie wałęsali się bezpańsko po gościńcu, usiłując nawrócić w karczmach, przy kuflu piwa, przygodnych towarzyszy i rozdając za bezcen talizmany mające chronić przed złą przygodą w podróży.
Ponieważ przez ziemie klasztoru przebiegał trakt na północ, ku państewkom Przerwanki i dalej, aż do Żalników, Ciecierka uczynił rzecz najprostszą: wprowadził cło na każdy mostek, na każdą kładkę oraz obdarzył okoliczne wioski prawem składu, co zmuszało kupców do wystawiania towarów po najniższych cenach. Wędrowcy znienawidzili go solennie, lecz wkrótce stał się na tyle potężny, by wydrzeć okolicznym książątkom zagrabione za rządów poprzednich opatów dzierżawy. Następnie zagnał najstarszych mnichów do prac w bibliotece, gdzie po niedługim czasie nieoczekiwanie odkryto kilka starożytnych dokumentów potwierdzających nie tylko niezależność opactwa, ale też nadających mu prawo do pobliskich kopalń srebra.
Jak można było oczekiwać, żądania Ciecierki potwornie rozwścieczyły księcia Piorunka. Jednak wzniesiony przez braciszków wał okazał się wystarczająco solidny i opactwo szczęśliwie przetrwało cztery kolejne oblężenia. Były to dla Ciecierki trudne czasy. W miarę jak dieta stawała się coraz skromniejsza, szemranie mnichów przybierało na sile, książę zaś kazał przerzucać przez bramę klasztorną obelżywe listy z opisem losu, który spotka opata, gdy tylko dostanie się w jego książęce ręce. Czasami Ciecierka miał ochotę ugiąć się, lecz na koniec potajemnie zwrócił się z prośbą o pomoc do kapłanów Zaraźnicy. Ci natomiast, w zamian za zgodę na otwarcie przy trakcie nowych kantorów i składów, poradzili mu, by przystał na sąd polubowny.
Bracia alchemicy mieli tamtego roku mnóstwo roboty. Dniami i nocami mieszano w tyglach starożytne złote wota z pospolitymi cynowymi łyżkami, a kufry Ciecierki pęczniały od nowiutkich, przyjemnie złotawych, choć nie do końca złotych monet. Gdy udało się namówić Piorunka do rozejmu, jeden za drugim kufry opuściły opactwo, zmierzając na załadowanych dla niepoznaki burakami wozach do najbliższych kantorów Zaraźnicy. Wiosną zaś ogłoszono wyrok, oddający kopalnie opactwu. Piorunek opierał się jeszcze kilka miesięcy. Na koniec ustąpił, nie tyle pod wrażeniem prawomocności wyroku, ile za przyczyną małżonki, która spodziewała się potomstwa i miała Morową Pannę w głębokim poważaniu.
Wkrótce też kapłani innych bóstw zaczęli zabiegać o przychylność opata. Zeszłego roku, w porze, gdy nadchodzą jesienne pozdrowienia, spotkał go podwójny triumf: z dalekiej północy przybyli do opactwa słudzy Zird Zekruna, pana ciemnej pomorckiej ziemi, zaś książę Piorunek, niegdyś zaciekły wróg opata, zaprosił go na chrzciny syna. Ciecierka posłał na dwór księcia piękną srebrną kołyskę. Srebro pochodziło z kopalń, które niegdyś stały się zarzewiem ich sporu i świadomość tego wynagrodziła opatowi ów znaczny wydatek. Sam jednak przezornie trzymał się z daleka od Piorunka, który słynął z tego, że niełatwo przebacza urazy.