Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To czemuście jej nie zatrzymali, wasza wielebność? – spytał starszy celnik. – Moglibyście, to wasza osada.

– Nie moja, a świątyni! – żachnął się popędliwie. – A świątynia to świątynia, nie przytulisko dla portowych kurewek. Choć może wy chcielibyście inaczej.

– Zwinęła flaszkę waszemu kompanowi – wędrowny handlarz pokazał na stole wilgotny krążek po butelce wina. – Jak rozum w sobie stępi, za jedno jej będzie.

Towarzystwo przy stole zaniosło się rechotem.

* * *

Po wyjściu z osady Szarka przystanęła raptownie. Ręce na biodrach wsparła, a z jej twarzy Twardokęsek poznawał, że wściekła jako osa.

– Mogliście mi pierwej rzec, żeście mnie z zamtuza wykradali – syknęła do Przemęki. – Bo jeszcze bym, prosta kortyzanka, coś niepolitycznego rzekła. A może mnie obycia nie dostaje? Może taki tu obyczaj, że każdej niewieście kurewstwo przypisujecie?

– Nie, nie każdej – spokojnie odparł Przemęka. – Tej jeno, co w karczmie pełnej chłopa włos rozpuszcza. Co rzec im było? Żeście moja mać staruszka? Że te pstre szmatki to po ciotuchnie nieboszczce, niewieście ze świątobliwości w całych Górach Żmijowych głośnej? Póki u was szarszun w garści, poty licem wyszminkowanym i szumnym przyodziewkiem drażnić możecie, jak najemniczki we zwyczaju mają, to się was ludzie lękać będą i z drogi schodzić. Ale nie kiedy wam miecza braknie…

– Skoro o broni gadacie – dziewczyna ze złością sznurowała kubrak – tedy mi dobro moje wróćcie. Nim jeszcze co rzeknę, czego byście słyszeć nieradzi.

Przy gruszy skręcili w prawo. Ścieżka do Przyzywającego pięła się stromą granią. Twardokęsek człapał na końcu pochodu, zastanawiając się, co dalej. O tym, że Skalniak wybierze właśnie jego, nie myślał wcale, lepiej nie kusić losu. Lecz niepokoiło go, że znów zapuszcza się w Góry Żmijowe, gdzie dobrze dał się poznać, oj, aż za dobrze: przy trakcie jego konterfekt wisiał w każdej gospodzie. Drogę na Przełęcz Zdechłej Krowy miał zamkniętą, nie powraca się do kompanii opuszczonej chyłkiem, z zagrabionym skarbczykiem na plecach. Mógł się co prawda nająć na służbę, ale nie w okolicznych księstewkach, gdzie pierwszy lepszy panek ochoczo nadzieje go na pal, ani w portowych miastach, gdzie rządzili kapłani Zaraźnicy. Może gdzieś na uboczu, w jakimś spokojnym, zasobnym miasteczku.

Jednak kariera zaciężnego żołdaka nie wydawała się kusząca. Ze słów kapłanów Twardokęsek wywnioskował, że na północy zanosi się na zawieruchę. Zird Zekrun Od Skały popchnie żalnickiego kniazia Wężymorda i piratów z Pomortu przeciwko ludom Północy. Trzeba przyczaić się i przeczekać, pomyślał nerwowo. Przynajmniej kilka najgorszych lat, nim wszystko utrzęsie się i uspokoi na nowo.

Na szczęście tak już świat urządzono, że nigdy nie zabraknie podróżnych na szlaku i tych, którzy na nich polują. Dlatego nie zaprzątał sobie długo głowy armią Węży – morda.

Przed zmierzchem przystanęli na posiłek. Przemęka wydzielił wszystkim po kawałku chleba i pokroił gomółkę wędzonego sera. Zapijali winem z ukradzionej przez Szarkę butelki, gawędząc pogodnie, jak przystało towarzyszom podróży.

– Jak do norhemnów zawitaliście? – zagadnął Przemęka. – Bo, choć mowę naszą niby swojaczka znacie, przecie przyodziewek stamtąd, zza turzniańskich stepów. Nie kochają tam obcych.

– Kilku ścigało mnie z początku – uśmiechnęła się przelotnie i uprzedzając następne pytanie, dodała. – Wcześniej pasałam kozy. Na zachodzie. Wysokie jałowe góry.

Akurat, pomyślał Twardokęsek, akurat ty mi się, dziewko, na kozodójkę patrzysz. Iście przy bydlętach te zakrzywione szarszuny nosić przywykłaś.

– A jadziołka jak wam się trafiło przygarnąć? – ciekawie spytał Przemęka. – Pono tylko w górach dzikich żyją.

– Ano – mruknęła, jak się zbójcy zdało, z przyciszoną złością. – I tam się właśnie przypałętał. Siedział przy trupie starca, pod uschniętym drzewem. Z początku myślałam, że takoż z gorąca zdechł, bo skwar był okrutny. A potem w żaden już sposób nie mogłam go przegnać – skrzywiła się niechętnie. – Szybki jest i strzałą go nie sięgnąć. Nigdy wcześniej nie widziałam zwierza, który własnymi piórami razi.

– No, wy się chyba bać nie musicie – książę gryzł w zębach źdźbło trawy. – Jeszcze i innych nim poszczuć umiecie.

– A potrafię – Szarka podniosła na niego zimne spojrzenie. – Przeprowadził mnie przez ziemię norhemnów. Strzegł mnie, źródła pod kamieniami wynajdywał, zwierzowi dzikiemu przystępu bronił, kiedy bez życia leżałam.

Gadają, że on dech wysysa i duszą żywą się pasie. Tedy co? Nigdy jeszcze nie spotkałam człeka, przy którym do snu równie spokojnie bym się układała.

Książę wygnaniec wzruszył ramionami i w milczeniu począł śledzić ciemne, deszczowe chmury.

– Plugastwo to nieczyste – uroczyście oznajmił kapłan – i wyście też plugastwo, bo się z nim pokładacie i przeciwko ludziom prawowiernym szczujecie. Ale już dla was kara od bogów zasądzona, a ogniem wieczystym przyprawna.

Ot, ścierwo, pomyślał z niepokojem Twardokęsek, u dziewki główka gorąca, wichrowata, czemuż ją jeszcze drażnić, kiedy my teraz pospołu na ścieżce Skalniaka?

– Jako się z owym plugastwem pokładać, nijak sobie przedłożyć nie potrafię – mruknął. – Ale wyście, widzę, człek uczony, w pokładzinach i plugastwie obeznany, tedy wy mi to pewnikiem objaśnicie.

Spojrzenie, które posłała mu Szarka, było nader niewdzięczne. Zbójca bez zwłoki zrozumiał, iż honoru lżonych niewiast bronić nie należy, bowiem zelżona niewiasta bywa rozjuszona i skora brać odwet nie tylko na prześladowcach.

– Wyście z kopiennickich psów – ze złością odgryzł się Kostropatka – przeto nie ujadajcie, boście nie między swymi.

Zbójca porwał się do miecza, zamierzając opłazować kapłana po grzbiecie, gdy z nagła mu się wydało, że coś dołem trzeszczy w zaroślach.

– Idą za nami – potwierdził żalnicki wygnaniec. – Może myślą, żeśmy ścieżki zmylili i rychło na szlak wrócimy.

Książę rozprostował nogi. Sorgo, olbrzymi oburęczny miecz żalnickich panów, spoczywał obok, na wilgotnej trawie, osłonięty powycieraną pochwą. Twardokęsek przypomniał sobie wreszcie, że słyszał o tym mieczu – przechowywano go razem z klejnotami koronnymi w świątyni Bad Bidmone. Na głowni wyryto dewizę rodu żalnickich władców: “Nie starty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam", lecz Twardokęska nie uczono czytać.

Po ścieżce potoczył się kolejny kamyk, znacznie już bliżej, i teraz Twardokęsek był pewny, że książę się nie omylił. Nieźle się słuch książątku wyostrzył, uznał zgryźliwie, nie darmo tak długo przemyka pod samym nosem Węży – morda.

Wkrótce podnieśli się i ruszyli dalej.

– Przy Skalniaku będziemy bezpieczni – rzekł Prze – męka. – Tam rozbijemy obóz.

– Ci z nas, co wedle Skalnego przejdą – sarkastycznie uzupełnił Twardokęsek i wszystkim zrobiło się po trochu nieswojo.

Zmierzch zapadł gwałtownie, a ścieżka stawała się coraz bardziej stroma. W ćmie pomiędzy krzami majaczyły ostre grzbiety skałek. Twardokęsek czuł już w całym ciele znajome mrowienie, znak, że podchodzą do Przyzywającego. Wielu ich jeszcze po Górach Żmijowych się kryło, w głazach potężnych albo i górach w ziemię wrośniętych. Gadali ludzie, że to Zird Zekrun je posyła, by ludzi traciły. Zbójca jedno wiedział, że ścieżki, przy której Skalniak przyczajony, strzec się trzeba, bo kiedy on sobie kogo upatrzy, żadna siła powstrzymać go nie zdoła.

Gdy szlak zwęził się w wąski przesmyk, Przemęka stanął. Zbójca rozejrzał się niespokojnie. Co prawda niektórzy powiadali, że Skalniak zawczasu ofiarę wybiera, ale Twardokęsek wierzył, że pierwsi najczęściej nie mają szczęścia, i wolał poczekać na swoją kolejkę. Która oby nadeszła jak najpóźniej.

– Idź, Kostropatka! – z szyderstwem rzekł Przemęka. – Tyś z nas człek najgodniejszy, prawy a cnotliwy. Trwożyć się nie masz czego, tedy idź przodem.

– Ja… – zawahał się kapłan, jego głos był schrypnięty od strachu. – Ja…

16
{"b":"100645","o":1}