Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wszystko na gorsze idzie – pokiwał głową kapłan. – Ludzie nie szanują bogów, a bogowie skłóceni. Czy uwierzycie, waszmościowie, że nawet ci solarze, nędznicy, usiłowali nas okpić?

– Zawszeć z nimi jednako – celnik zacmokał z potępieniem – rychtyk jednako.

– Ano, jest i u mnie paru niewolnych chłopów – przytaknął Przemęką. – Co jakiś czas trza któregoś dla przykładu w gąsior wsadzić, w pokorze utwierdzić.

Pozostali ledwie kryli sarkastyczne uśmieszki. W przybrudzonym, wyświechtanym odzieniu i wysłużonych butach, Przemęką nie wyglądał ani zasobnie, ani dostojnie. Ot, po prostu hodujący woły zbiedniały szlachcic, który bezczelnością maskuje pustki w sakiewce.

– Dokąd, waszmość, ciągniecie? – spytał mężczyzna o wyglądzie wędrownego handlarza.

– W górę szlakiem – wyjaśnił Przemęka. – Na wiosenne targi w Żalnikach, choć już dość czasu zmitrężyliśmy przez tego ciemięgę – lekceważąco machnął ku popijającemu piwo księciu – i jego, psia mać, zachcianki. Dziwkę z portowego zamtuza wykradł i na wozie ukrył, a Kikuta rajfurka, siepaczy za nami posłała. Człeka mi nadwerężyli – pokazał obandażowanego Kostropatkę – a że inni podróżni się o wszystkim zwiedzieli, kazali nam iść precz.

Szarka przesunęła się bliżej paleniska, na niziutki stołeczek. Zzuła kaftan i zaczęła czesać szylkretowym grzebieniem splątane włosy.

– Oj! – cmoknął z zachwytem otyły kapłan. – Szczere złoto.

– Matka z dzikich plemion, barbarzynka – wyjaśnił szeptem Przemęka. – Podobno do śmierci nie mówiła w ludzkim języku. Ojciec ze Zwajców, a przynajmniej tak gadała Kikuta. Tuszę, że handlarze poznają się na niej równie szybko, jak wy, wielebny ojcze. Ona nawet na książęcą nałożnicę zdatna, młoda jeszcze, ni razu nie rodziła. Dlatego musimy zdążyć na targi w Żalnikach.

– Rozumnie – kapłan przepił do niego z uciechą – wielce rozumnie. Choć wasz bratanek może myśleć zgoła inaczej.

– Myśleć to jeszcze za bardzo nie myśli – zarechotał Przemęka. – A ona jest skortyzanka i z takiejże zrodzona, za jedno jej, komu się podłoży. Nie, jemu już upatrzyłem dziewuchę w naszej okolicy, krzepką, w biodrach szeroką. Z taką to i dom chędogi będzie i gromadkę dzieciaków wywiedzie. Jeszcze mi wdzięczny będzie.

– Jeśli w innym żłobie za bardzo nie zagustował – zauważył zgryźliwie starszy celnik. – Bo to, widzicie wasz – mość, nie darmo powiadają, że czym za młodu nawrzał, zawdy śmierdzi garnek.

– Tedy mu będę od obłędu łeb ścierwem czerniawej kurzyny okładał, póki do rozumu nie wróci! – żachnął się Przemęka. – Ale nie lękajcież się, prędkie było miłowanie, tedy prędko minie. Już onegdaj mu na oczach stajennego zbałamuciła. At, wasze wielebności, pomóżcie prostemu człowiekowi i powiedzcie lepiej, jakie wieści krążą. Kto jak kto, ale wy już na pewno wiecie, czy trakty w Górach Żmijowych bezpieczne.

Kapłan z namaszczeniem pogłaskał się po tłustym podgardlu.

– Ostatnimi czasy uspokoiło się trochę – powiedział. – Zimą przetrzebiliśmy zbójców, ze dwa tuziny powiesiwszy, to spokornieli. Tylko to tałatajstwo po wioskach rozbestwione ponad miarę i na nich uważajcie, zwłaszcza z dala od szlaku. Ale póki gościńca, tedy bezpiecznie. Do Gór Sowich, kędy szczuracy chadzają.

Kość kurczęcia chrupnęła w szczękach Twardokęska. Zbójca zasępił się, rozmyślając, ilu jego ludzi z Przełęczy Zdechłej Krowy zawisło na postronkach. Nie żeby do nich tęsknił, ale ostatnia noc i spotkanie z szaloną boginką zniechęciły go do morza i kapryśnych Szczeżupin.

– A kiedy już miniem szczuraków – spytała nagle Szarka – czy wtedy dowleczemy się wreszcie do cywilizacji? Czy może znów do zapchlonego posłania, kwaśnego piwa i chleba z kiszoną kapustą?

– Im dalej na północ, tym więcej kiszonej kapusty – odpowiedział sentencjonalnie kapłan. – Ale z resztą będzie lepiej, moje dziecko.

– Jakże to? – obracała w palcach brzeg spódniczki. – Wojna tam pono wielka była…

– W Żalnikach ninie pokój – przerwał kapłan. – Zeszłej jesieni Wężymord, żalnicki pan, Zwajcom okręty spalił. Czas już był najwyższy sprawiedliwość im uczynić. Zdarzą bogowie, wnet do reszty Wężymord ową zarazę wypleni.

– Czemu?

– Bo nie wierzą w bogów i rękę bluźnierczą na samego Zird Zekruna podnoszą – wyjaśnił inny kapłan. – Skurwysynowie!

Twardokęsek pochylił się, kryjąc krzywy uśmiech. W gruncie rzeczy Zwajcy byli na swój sposób pobożni, składali ofiary, nawet budowali niewielkie kapliczki na krańcach osad. Tyle że miasto ołtarza z imieniem czy wizerunkiem bóstwa zostawiali nie obrobiony kamień, bo, jako gadali, jeszcze się ich zwajecki bóg nikomu nie objawił.

Okrutnie to kłuło w oczy okoliczne kraje. Raz po raz na Wyspy Zwajeckie krucjaty płynęły, choć Twardokęsek rozumiał, że mniej dla owych głazów nie ciosanych, bardziej zasię dla rudy, co ją w zwajeckich hawerniach dobywano. Zwajecki ludek, zewsząd podkopywany niby skrzeczek w norze, pewnie by się na koniec nie oparł, gdyby nie mielizny okrutne, co do wysp przystępu broniły. A i to jeszcze ludzie gadali, że im sam Morski Koń, Mel Mianet Od Fali, co wszelkim morzem trzęsie, bardzo sprzyja, bo to we świecie najlepsi żeglarze.

– Więc powiadasz, wasza wielebność, że szykuje się wojna – podjął Przemęka.

– A jakże by inaczej – odezwał się zuchwale młody kapłan, który dotychczas jedynie przysłuchiwał się rozmowie. – Każdy rozsądny człek odgadnie, że gotuje się coś więcej niż kolejna drobna wyprawa. Nie, tym razem to nie będzie któryś z tych zwajeckich skalnych spłachetków. Raczej Czarnowilec albo Sinoborze. Albo i jedno, i drugie.

W miarę jak mówił, palce księcia coraz mocniej zaciskały się na krawędzi stołu.

– Skończyłeś? – głos opasłego kapłana ciął jak ostrze brzytwy. – Wybornie, jeśliś skończył, bo ninie rekolekcje przed Żarami rozpoczynasz. Zda ci się więcej milczenia. I pokory.

– Tedy wojna będzie – Przemęka niespokojnie podrapał się po karku. – Ja z mowy waszej wielebności wyrozumiewam, że wyście człowiek znaczny i w świecie znakomity. Pomiłujcież się tedy naszemu utrapieniu. Luda do Spichrzy najdzie, a wszak w ciżbie o nieszczęście najsporzej. Zacznie się tumult, ani kto będzie pytał, skądeśmy są, jeno nas do katowskiej, jako obcych, wieży powiodą. A gdybyście słóweczko mizerne za nami do spichrzańskiej świątyni napisać raczyli, za glejt wszelaki stanie.

Zbójca zachichotał w myślach. Tłusty kapłan był może zwierzchnikiem prowincjonalnej świątyni albo opatem pomniejszego klasztoru, ale gdzie jemu było glejty wystawiać.

– Oberżysto! – krzyknął kapłan, mile widać prośbą Przemęki połechtany. – Dajcie no kartę!

– Dobrze, dam wam pismo do kapłanów ze Spichrzy – potoczył wzrokiem po kompanach, których twarze wyrażały należyty podziw i uszanowanie dla jego wpływów u owych znamienitych osób. – Uczyni się zamęt, to was w kącinie ochronią.

Przeciął kartę na pół, dolał nieco piwa do kałamarza, zamieszał i począł pokrywać splamiony, kruchy pergamin rzędami zamaszystego pisma.

– Wielceśmy wdzięczni waszej wielebności. Zechciejcie przyjąć od mizeraków – Przemęka wyciągnął z sakiewki poczerniałego dukata – na ofiarę dla Cion Cerena i modlitwę za nasze powodzenie.

Moneta była oberżnięta i kapłan wziął jaz wyraźnym rozczarowaniem.

– No, dość czasu strawiliśmy – zdecydował Przemęka.

– Trza na gościniec wracać.

– Za osadą skręćcie w lewo przy gruszy – poradził starszy celnik. – Ale strzeżcie się prawej ścieżki, bo tam zło przyczajone i sam Cion Ceren was nie ocali.

– Idźcie w pokoju – skinął głową kapłan.

Twardokęsek w pośpiechu wychylił kufel, a Przemęka jeszcze chwilę targował się w karczmarzem o jadło na drogę, by na koniec niechętnie wysupłać z mieszka kilka miedziaków. Cisnął je przez całą długość szynkwasu i wypchnął swych towarzyszy za drzwi.

– Szkoda dziewki – powiedział z cicha gruby kapłan. – Szkoda dziewki, bo ładna, a przed świtem te ścierwojady – machnął ręką ku karczmarzowi i posługaczce – zaszlachtują ich jak wieprze.

15
{"b":"100645","o":1}