– Bierz, Kostropatka – rzucił książę.
Kapłan wysunął ostrze z pochwy i złożył niezgrabny parat, nieledwie muskając czoło dziewczyny. Szarka nie cofnęła się ani o krok, uśmiechnęła się tylko zimnym, podstępnym uśmieszkiem. Nie powinien był dawać Kostropatce jej mieczy, pomyślał Twardokęsek, ona walczy żelazem i przychodzi ze stron norhemnów, gdzie skalane ostrze czyści się krwią.
– Takoż twoja gęba – ciągnął książę – zanadto w oczy kłuje. Owiniemy ją szmatami.
– Istotnie – Szarka oderwała z rękawa szeroki pas materii i zbliżyła się ku kapłanowi rozkołysanym krokiem. – Rychło da się temu zaradzić – i nim zdążył cokolwiek uczynić, czerwony kamyk w rękojeści sztyletu błysnął jak żmijowe oczko.
Kapłan wrzasnął.
Twardokęsek machinalnie potarł rozległą, zbielałą bliznę na policzku. Raz, jeden raz jeno, rzucił się oglądać szabelkę servenedyjskiej wojowniczki. Piękne było ostrze, giętkie a mocne, dziwną sztuką hartowane. Zagapił się jak głuptak, ani się obejrzał, kiedy go Servenedyjka przez łeb cięła. Dopiero potem mu Mroczek, człek bywały, obyczaje dzikich znający, wyłożył, że jak nic go ubić mogła. Taka to u nich obraza, kiedy kto nie pytany miecz chwyci.
– Ty wiedźmi pomiocie! – zaryczał wściekle Kostropatka. – Skortyzanko przeklęta!
Rzuciła im tylko krótkie, kapryśne spojrzenie.
– Skrzydłoń niech luzem idzie, popod graniami. – Nie czekając, zaczęła schodzić ku osadzie. – Bo mi jeszcze udacie, że to krowa na niebiesko ukraszona i miasto skrzydeł wiechciem dla niepoznaki przybrana.
– Jakże to?! – sierdził się kapłan, rozmazując rękawem posokę na twarzy. – Toć pomiata nami, suka, jako chce! A wy tak? Bez słowa?
– Drasnęła cię ledwie. Czyste cięcie, aby upuścić trochę krwi – odpowiedział zgryźliwie Przemęka – a bogowie świadkami, żeś dobrze na nie pracował. To kobieta norhemnów, lżyj ją dalej, a wyrwie ci wątrobę i zeżre na surowo.
– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.
– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.
– Derkacz – burknął, bo też to miano jeszcze na Tragance sobie umyślił. – I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła i rozgoryczyła go zarazem.
– Starczy gadek – zganił ich książę. – Ruszajmy, nim dzień cały przemędrkujecie.
Wkrótce zabrnęli w cuchnącą, rozmokłą ziemię pomiędzy rzędami krytych sitowiem chat. Gromadka dzieciaków obrzuciła ich patykami i grudkami cuchnącej mazi. Kobiety tylko stały w drzwiach i patrzyły. Na widok Szarki w czerwonej chustce na szyi i postrzępionej, odsłaniającej uda spódniczce ich wzrok stwardniał jeszcze bardziej. Młoda dziewka w bezkształtnym juchtowym stroju wybiegła na ulicę i chlusnęła im prosto pod nogi strugę pomyj.
Na rynku, przy studni, stadko kurcząt melancholijnie grzebało w błocie. Karczma naprzeciw wyglądała niewypowiedzianie nędznie. Z początku uderzył ich zmieszany odór ryb, przypalonego tłuszczu i brudu. Później jednak Twardokęsek z zadowoleniem rozpoznał ostry zapach czosnku i smażeniny.
– Zdałoby się coś przekąsić – niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Ano – zgodził się Przemęka – nieprędko się później okazja trafi. Może podróżni w gospodzie popasają, to się o drogę przepytamy. Jeno aby nikomu co głupiego do głowy nie przyszło – jego zęby błysnęły w nagłym, wilczym uśmiechu.
Pomieszczenie było ciemne, na palenisku słabo tlił się żar. Przy długiej ławie tłoczyło się kilku kapłanów w przybrudzonych, żółtych szatach i dwóch zbrojnych, w których po kubrakach zdobionych czarno – żółtą szachownicą rozpoznał celników, co dla świątyni przy trakcie pieniądz zbierają. Na samym końcu ławy mąż o cisawej brodzie i wyglądzie wędrownego handlarza obłapiał posługaczkę, znoszącą jego zaloty z zawodowym znudzeniem. Karczmarz tkwił pomiędzy dwoma tłustymi, zawieszonymi na poprzecznym bierzmie szynkami i bez zapału wcierał tłuszcz w szynkwas.
Ech, a gdyby tak krzyknąć, przemknęło przez głowę Twardokęska. Kapłani Cion Cerena nie poskąpiliby nagrody za żalnickiego księcia. Jednak choć celnicy mieli przypasane miecze, byli tylko poborcami, mało w wojennym rzemiośle wprawnymi, a potężny miecz księcia wzbudzał postrach. Raptem Szarka uśmiechnęła się drapieżnie. Ot, ścierwo, wiedźma jedna, pomyślał z lękiem, ani ona wie, co się człekowi w głowie roi. Ukradkiem uczynił znak odpędzający złe moce i przygarbiwszy się ruszył za innymi.
Przemęka donośnie zażądał piwa. Gospodarz pchnął ku nim cztery kufle.
– Dla dziewki takoż – napomniał Przemęka. – Przemokła, jako wszyscy.
Karczmarz usłuchał, choć jego twarz mówiła wyraźnie, że w tej okolicy kobiety nie chadzają do gospody.
Piwo okazało się lepsze, niż zbójca przypuszczał. Rozejrzał się po oberży. Nad szynkwasem prócz szynek zwieszały się wianki czosnku, cebuli, płaty suszonych ryb i miejscowy przysmak, nanizane na sznurki suche obwarzanki pokryte kminkiem i grubą solą. Na ladzie rozpierały się wielkie słoje z marynowanymi kałamarnicami. Twardokęsek chciwie przełknął ślinę – głód powrócił i znów burczało mu w brzuchu.
– Na żarze żuwka rybna stoi – karczmarz podał Prze – męce bochenek ciemnego chleba.
Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana drobnymi kawałkami ostrego sera. Twardokęsek z zadowoleniem wciągnął w nozdrza jej zapach. Ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął jeść, pospiesznie, by nasycić choć pierwszy głód, nim pozostali opróżnią naczynie. Od dziecka jadał ze wspólnej miski, jego ramię, łyżka i przełyk poruszały się w zgodnym, płynnym rytmie. Kątem oka dostrzegł, że kapłan niemal dorównuje mu wprawą – lata spędzone wśród akolitów, przy klasztornym, z pewnością niezbyt dostatnio zastawionym stole, musiały odcisnąć ślad.
Łyżka zgrzytnęła o dno. Twardokęsek otarł wargi, wychylił do końca kufel i strząsnął z wąsów zbłąkane krople. Chciał prosić o dolewkę, ale pozostali mieli dosyć; zbójca już dawno spostrzegł, że szlachta zazwyczaj nie potrafi radować się dobrą strawą, zaś im lepsze urodzenie, tym gorszy żołądek. Spostrzegł też, że kapłani w żółtych szatach przyglądają im się ciekawie.
– Hej! Jeszcze po kufelku! – krzyknął Przemęka, klepiąc posługaczkę po rozłożystym tyłku.
– I kilka plastrów szynki! – dorzucił bezczelnie Twardokęsek. – Ze dwie gomółki sera!
– A z daleka idziecie, waszmościowie? – zagadnął celnik. – Gdzie zboczyliście z gościńca?
– Jakbyśmy wiedzieli gdzie – warknął Przemęka – to – byśmy nie siedzieli na tym zadupiu. Ta wichura zeszłej nocy zepchnęła nas ze szlaku w jednej chwili!
– Sandalya znów napastowała dziwkę z Traganki – wyjaśnił otyły kapłan, jego oba podbródki trzęsły się przy tym i podskakiwały. – I tyle traf zacny, żeście na Krogulczy Grzebień wyszli.
– Traf zacny, powiadacie – skrzywił się Przemęka. – Toż nas owa wichura mało do ostatecznego nieszczęścia nie przywiodła, że o koniach pomarnowanych nie rzeknę. Dobrze, żem bydło w Zarzyniu przedał. Sami byśmy go przecie przez Góry Żmijowe nie przewiedli.
Kapłani i celnicy poczęli gawędzić z Przemęką o zarazie, co zeszłego roku przetrzebiła trzody na południowych równinach, o podróżnych traktach poprzez Góry Żmijowe i słynnych bydlęcych targach w Spichrzy. Przemęką do złudzenia udawał zubożałego sztachetkę, książę głupawego wyrostka, który pierwszy raz opuścił rodzinną wioskę, a osowiała Szarka suszyła przy palenisku włosy, nie dbając o nagabującego ją kupczyka.
Twardokęsek nie musiał nikogo udawać, jego potężna, przygarbiona sylwetka i tępa twarz zawsze wprowadzały ludzi w błąd. Natomiast z powodu krwawego bandaża Kostropatkę uznano zapewne za wynajętego do ochrony rzezimieszka.
Przemęką coraz bardziej pospolitował się ze sługami Cion Cerena i wkrótce zgodnie wymyślali kapłanom Zaraźnicy, którzy od lat psują pieniądz i ciągną z tego niezmierne zyski.
– U nas też ich pełno – pokiwał głową najstarszy z kapłanów – pijawek przeklętych. Cała sól przez ich ręce przechodzi.
– I bydło – zgodził się Przemęką. – Imaginujecie sobie, wielebny, ściągnęli dziesięcinę od naszych wołów. Jako węgorza ze skóry złupili, przybłędy jedne.