– Idź – popchnął go Przemęka. – Nie gadaj.
Kiedy Kostropatka zniknął w przesmyku, Twardokęsek poczuł obelżywe, natrętne pragnienie, by mimo wszystko zawrócić i przebijać się przez ziemię solarzy. Nie spostrzegł, jak Przemęka ruszył ku przejściu. Ocknął się dopiero wówczas, kiedy Szarka cisnęła w ziemię sztyletem.
– Trąd i pomór! – syknęła, odrzucając z niesmakiem trupka rudej polnej myszy.
Książę zaśmiał się sucho. Kobieta wytarła sztylet o połę kubraka. Pod naciągniętym głęboko kapturem jej oczy błysnęły matowo, gdy odwróciła się i zrobiła pierwszy krok ku Skalniakowi.
– Dokąd? – chwycił jej ramię Twardokęsek. – Dokąd, kobieto?
Książę milczał.
– Teraz jego kolej – burknął zbójca. – On przodem pójdzie.
Uwolniła się, bez wysiłku, niemal łagodnie. Przez krótką chwilę poczuł na szyi lekki, ciepły oddech i zajrzał jej w twarz. W ciemności wydała mu się pobladła i skurczona.
– Zostaw, Twardokęsek – powiedziała miękko. – Niech się uczy. Niech przywyka druhów na śmierć posyłać. I zza ich pleców patrzeć. Bo takie jest książęce wojowanie. Krew kubrak splami, tedy kubrak pomienić. Nie patrzeć za siebie, ni klątw, ni płaczów nie słuchać. Wczepią się w strzemię czyjeś ręce, to je mieczem ciąć. Nie krzyczeć w nocy. No, co tak gały wytrzeszczacie? To książęca powinność, niech się więc jej zawczasu wyuczy. – Okręciła się na pięcie, tylko włosy zafurkotały.
Kołujący ponad przełęczą jadziołek zaskwirzył przenikliwie, w udręce. Teraz znów widział ją wyraźniej, swoją własną rzecz, upartą jak zwykle, i inne ciepłokrwiste rzeczy, które popychały ją ku zgubie. Moja!, moja!, moja!, wrzasnął i rzucił się w dół.
Skrzydłoń przylgnął do skał nad ścieżką. Mogła pofrunąć, pomyślał Twardokęsek, odpoczęła w karczmie i utrzymałaby się na grzbiecie. Lecz nie uczyniła tego, aby dać temu książęcemu bękartowi jeszcze jedną szansę.
– Nie wiem, dlaczego to robi – chrapliwie rzekł książę. – Nie znam jej.
– Pieprzyć was wszystkich – zbójca ze złością splunął mu pod nogi.
Gdy żalnicki wygnaniec poszedł, Twardokęsek słyszał jedynie bulgot przelewającego się nerwowo w brzuchu piwa. I znów czuł niepokojące mrowienie w całym ciele. Potem zaś usłyszał przeraźliwy krzyk Przemęki.
Pewny już własnej skóry popędził naprzód co sił w nogach. W przewężeniu szczeliny Szarka szamotała się z jadziołkiem. Złe raz po raz waliło ją po twarzy końcami skrzydeł, skrzecząc wściekle, ze strachem. Strużki trującej śliny cięły powietrze. Kapłan zawodził.
– Koźlarz! – wrzeszczał Przemęka. – Nie słuchaj tego, Koźlarz!
Książę szedł ku ciemnej szczelinie w skale, gardłu Skalnego, wyprostowany, z tęsknotą w twarzy. Kiedy Skalniak cię wybiera, pomyślał Twardokęsek, umierasz szczęśliwy.
Szarka zdołała odepchnąć jadziołka. Uderzyła na płask mieczem, z całej siły i złe zawirowało bezwładnie w powietrzu, potoczyło się w ciemność.
– Na zęby żmijów! – obok Twardokęska ktoś ze świstem wciągnął powietrze, Przemęka albo kapłan, nie rozpoznał.
Sorgo, potężny, dwuręczny miecz żalnickich panów, uderzył. Bez zastanowienia uchyliła się, lekkim, płynnym półobrotem. Szybkie, roztańczone ostrza. Za plecami miała Skalniaka i czuła jego przemożne, palące pragnienie, a Koźlarz był szybki, szybszy, niż przypuszczała. Cofała się. Znów rzucił się naprzód i uderzył. I jeszcze raz. I znowu.
Zastawiła się. Obiema mieczami. Głupio, bo Sorgo i tak cisnął nią o ostrą krawędź skały. Głupio, bo myślała, że jak mu z bliska w oczy zajrzy, to się coś odmieni.
Nic się nie odmieniło. Ciął ją przez ramię. Draśnięcie, nic więcej, lecz zaraz napłynęła znajoma chłodna fala. Jak wiosenna woda w stawie. Krótko trzepotała się na krawędzi, z trudem parując ciosy – zwód, płytkie uderzenie, odskok. Potem sięgnęła go, naznaczyła, lecz wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. Zew Skalniaka był silniejszy niż rozsądek czy cierpienie.
Ból jak użądlenie pszczoły. Następna rana. Przygryzła dolną wargę, bardziej ze strachu niż ze zezłości. Znów napłynęły fale, fale chłodne jak woda w stawie. I wiedziała już, że Koźlarz, czy też raczej ów potwór w skale zwyciężają. Zaczęła śpiewać. Nie było to konieczne, lecz pomagało jej wierzyć. Że jeszcze potrafi się zatrzymać. Jednak było tak, jak zwykle.
Tam także trzymała je, dwa nagie miecze, po jednym w każdej ręce. Stała przed paleniskiem, arogancka, roześmiana, zapalczywa. Już nie dziecko, lecz nadal cala złota, roziskrzona. Jak motyl pokryty delikatnym, słonecznym pyłem. Wystarczająco młoda, by rzucić wyzwanie.
Nie miał wyboru.
Kiedy ją zranił, krzyknęła ze zdumienia, nie z bólu. Walczyli w mrocznej, pełnej gwaru sali, rozpryskując resztki wina na długich stołach. Potem wytrąciła mu miecz.
Śmiała się. Psy, brązowe, szczupłe wyżły uparcie sięgały do półmisków. Karuat upadło i Jorghit uległo zagładzie, a kurzawa Birghidyo szła na północ. Kazała szeroko otworzyć okiennice, wiał suchy, południowy wiatr. Potrzebowała obu – wichru i mężczyzny, który z nim przybył.
Z wysiłkiem odpędziła wspomnienie. Twarz Koźlarza była jasną plamą, rozmywała się przed jej oczyma. Czuła krew, wiele krwi – jego, swojej. Koszulę miała przesiąkniętą na wylot. Słabła. Cięła go nisko. W tej samej chwili ostrze Sorgo spadło na jej bok. Walczył, aby zabić. Lepiej, niż pamiętała. Lepiej niż niegdyś, w wielkiej sali stołpu o ścianach pokrytych czerwoną ochrą. Jednak wówczas nie chciał jej zamordować. To miało przyjść dużo później.
Chłodna fala powróciła, wyższa i silniejsza od pierwszej, potem kolejna i jeszcze jedna, aż na koniec przyszła ta ostatnia, która pochłania wszystko.
Jest pełnia, Eweinren. Wzbierają fale. Zniszczę je. Zniszczę.
Krzyki. Krew i łzy na twarzy. Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, jak motyl. Jak ćma.
Zabijasz je! Ty dziwko, zabijasz je! I siebie, zabijasz samą siebie!
Szum. Okrzyki wojowników Diominartha przed bramą, ich także słyszę. Wykrzywiona cierpieniem twarz Mokerny. Ogień, woda. Szum.
Nie zostawiaj mnie. Jeżeli zostaniesz, zdołam wytrzymać jeszcze jedną chwilę. Dość.
Eweinren.
Szum, szum, szum.
Zatoczył się, zrobił jeszcze jeden krok ku Skalniakowi. I nie miała już sił, by go zatrzymać. Razem zwalili się na skałę.
– O, kurwa! – zduszonym głosem powiedział Twardo – kęsek.
Przemęka ostrożnie odciągnął z Szarki ciało księcia. Powieki kobiety zadrżały nieznacznie pod ciemną warstwą spływającej z czoła krwi.
– Oddycha – z ulgą oznajmił Przemęka. – Pomóżcie mi go podnieść. Kostropatka, co się gapisz, dawaj koszulę, twoja najczystsza. Psiakrew, strasznie ciecze. – Niezgrabnie usiłował zatamować krwawienie.
Szarka leżała na boku. Skurczona kukiełka z pozlepianymi kosmykami włosów na twarzy. Krew z głębokiej rany na udzie i jeszcze gorszej w boku, a także wielu innych, rozlewała się wolno po kamieniach. Zbyt wiele tej krwi, pomyślał zbójca.
Nachylił się nad nią – nie, nie z litości. Milcząca, zaciekła walka w ciemnościach przeraziła go. Znów odczuwał ów szczególny rodzaj strachu, który ogarnął go na Kanale Sandalyi i znów nienawidził Szarki za zdradliwą miękkość własnych kolan.
Dogorywała. Przez miłosierdzie powinien poderżnąć jej gardło, nim przyjdą wilki albo jeszcze coś gorszego. Kostropatka przysunął się, zbójca poczuł nieświeży oddech.
– Ależ się, ścierwo, życia trzyma – zęby kapłana błysnęły obok. – Może by tak… sztyletem?
Przytaknął skwapliwie. Gdy jednak nachylili się jeszcze niżej, by sięgnąć po ukryte na piersi Szarki listy do kantorów Fei Flisyon Od Zarazy, znad ziemi dobiegło ostrzegawcze syknięcie. Jadziołek niepostrzeżenie przysunął się do kobiety i chciwie chłeptał posokę.
Obaj z Kostropatka odskoczyli jednocześnie.
– Zbierajmy się! – Przemęka ociosywał gałęzie na nosze. – Nie wytrzeszczajcie ślepi. Zdałoby się dziewce kopiec usypać, wybornie mieczem obraca. Ale nam w drogę co żywo ruszać, a jej teraz już za jedno.