I zaczął śpiewać. Mnich odźwierny znał dobrze tę modlitwę -Nino napisał ją wiele lat temu i furtian niejeden raz słyszał ją w klasztornej kaplicy. Nigdy jednak nie brzmiała tak, jak tamtego dnia na środku mostu zwanego Pilastri del Cielo.
Mag zawahał się. Przez moment mnich widział wyraźnie, jak strach walczy na jego twarzy z pożądaniem. Potem Igino postąpił krok naprzód. Kobieta pod drugiej stronie rozpadliny też wyszła na most, pociągając za sobą dziecko – a może to ono ją popchnęło.
Mgła rozwiała się całkowicie, pieśń zaś spotężniała. Unosiła się coraz wyżej, do szczytów skał i ponad nie, do nieba błękitnego jak magia. Wraz z nią wstawał świt, zupełnie jakby pieśń odsłaniała kolejno skaliste granie, rozpadliny pełne śniegu, co nigdy nie topnieje, ciemne smugi krzewów, klasztorne mury i wędrowców na ścieżkach, którzy zadzierali głowy do góry, usiłując wypatrzeć źródła pieśni.
Furtian miał wrażenie, że oto nastał pierwszy świt świata i wszystko to stwarza się właśnie przed jego oczami za sprawą hymnu Nina. Patrzył, więc z zachwytem wokół, jakby oglądał to miejsce po raz pierwszy, jakby dopiero ślepiec ukazał mu prawdziwy kształt rzeczy. Przyciskał ręce do piersi, bo bał się, że serce pęknie mu od tego nadmiaru cudowności. Wiedział, że w życiu usłyszy jeszcze wiele modłów, jednak nigdy już nie doświadczy czegoś takiego, jak ta pieśń. Były w niej zachwyt i ból. I jeszcze coś, zrozumiał po chwili. Pieśń zmieniała się, choć wciąż pamiętał słowa i melodia wydawała się znajoma. Nino, samotny pośrodku Pilastri del Cielo, rozpaczliwie prosił o prawdę.
Nie powinien tego robić, pomyślał ze zgrozą mnich. Człowiek nigdy nie powinien błagać o zbyt wiele.
Wychylił się, chcąc uczynić krok naprzód, ale nogi go nie usłuchały. Nie zdziwił się nawet. W jakiś sposób był pewny, że tego dnia na moście nie ma dla niego miejsca.
Pieśń dobiegła kresu.
– W tej chwili widzę wyraźnie – rzekł schrypłym głosem Nino. – Wolałbym pozostać ślepcem.
Furtianowi wydało się, że dostrzegł jeszcze, jak spod jego przepaski spływają czerwone łzy.
Czarnowłosa kobiety wykrzyknęła coś, rozrzucając szeroko ramiona.
Mag odpowiedział jej ze śmiechem.
Nino otworzył księgę. Wicher ze świstem opadł ku niemu i przewrócił karty.
A potem niebo z hukiem rozdarło się nad nimi na dwoje i spomiędzy obłoków spadła kolumna ognia, spowijając Nina, kobietę, dziecko i maga. Ziemia trzęsła się i pękała, skały opadały w przepaść, krzewy stawały w płomieniach od gorąca. Furtian przywarł rozpaczliwie do ziemi i osłonił twarz, oślepiony blaskiem. Wśród huku lawin i syku płomieni nie słyszał już żadnych głosów, tylko słaby pogłos pieśni dobiegającej z niezmiernej odległości. Powietrze gorzało, paląc mu twarz i ramiona, a szara klasztorna suknia spopielała na nim, jakby przeszedł po niej ogień. Ale wciąż żył i zadziwienie tym prostym faktem przewyższało nawet strach. Nie miał prawa przetrwać w tym miejscu i tym czasie, jednak go oszczędzono. Nie pojmował, dlaczego.
Dygotał, rozpłaszczony na ziemi i zmartwiały ze strachu jeszcze na długo po tym, jak słupy ognia wypaliły się w powietrzu i opadły najgrubsze ziarna pyłu. Z odrętwienia wyrwał go dźwięk dzwonu: w klasztorze bito na trwogę, a głosy przerażonych mnichów coraz głośniej niosły się nad przepaścią. Podniósł się z wysiłkiem i popatrzył ku nim ponad mostem, którego był strażnikiem.
Mostu nie było. Pozostał z niego jedynie przesmyk pomiędzy dwiema skalnymi igłami, nie więcej niż dwadzieścia stóp kamiennej ścieżki, tak wąskiej, że po wyciągnięciu ramion dłonie wisiały już nad przepaścią.
Nie było też maga o lodowatym spojrzeniu, który wczorajszego ranka pojawił się znikąd przed chatką fiurtiana. Nie pozostał ślad po jego czarnowłosej żonie, piękniejszej od wszystkich kobiet, które mnich widział, ani po pulchnym chłopczyku z nieodłącznym kciukiem w buzi.
Tylko Nino stał pośrodku resztek Pilastri del Cielo, wyciągając przed siebie puste dłonie.
Księga zniknęła.
* * *
Następnego dnia pasterz, który prowadził stado poniżej przełęczy, odnalazł na ścieżce kilka pojedynczych kartek. Były czyste.
Śmierć Czarnoksiężnika
"Nigdy nie ufaj obietnicom wiedźmy, darom przybysza. z północy, wschodnim wichrom ani zaklęciom czarnoksiężnika z Askalonu", powtarzano od wieków na Półwyspie. I nie bez przyczyny. Pomimo klątw mnichów i napomnień władców, stregi wciąż sprowadzały na manowce naiwne wieśniaczki, które przybiegały do ich domostw z czarnymi kurami albo koszami fig i winogron. Kiedy przygrzało pierwsze wiosenne słońce i śniegi na traktach zaczynały topnieć, z południowych zboczy Monti Serpillini rok w rok zbiegały hordy dzikich, monstrualnych plemion, potomków demonów. Wschodnie wichry, jeśli pochwyciły nieostrożnych na głębokim morzu, rwały żagle rybaków i popychały na podmorskie skały ich małe, bezbronne statki. Askalon zaś nieodmiennie słynął ze swoich magów.
Niegdyś zasobna republika kupiecka, znana z błękitnego szkła, purpurowego barwnika i suszonych dorszy, podczas Guerre dei Gierofanti podupadła niezmiernie i straciła na znaczeniu. Senat Askalonu nie opowiedział się po żadnej ze stron, ufny w bogactwo miasta, jego dumną flotę i potężne, cyklopowe mury, które broniły go przed nieprzyjacielem. Nie docenił wszakże furii rozsierdzonych magów. Po jednej z bitew, które spustoszyły tę część Costa dei Gabbiani, brzeg cofnął się dobre dwa stajania w głąb morza. Z czasem magiczne wichry ustały i pył opadł, ale przy pogruchotanym nabrzeżu portu długo tkwiły pękate buzza i kupieckie cocci. Smród gnijących wodorostów mieszał się z wonią butwiejących kadłubów, których nigdy już nie udało się zepchnąć na wodę.
Potem przyszła zaraza. Morowe powietrze znad portu opadło na rybackie dzielnice, przytulone do muru miejskiego i stłoczone u podnóża portowej latarni. Śmierć przychodziła szybko i we śnie, jakby miłosierny Pan postanowił dokończyć dzieła demonów. Rybacy nie próbowali uciekać. Za zamkniętymi drzwiami chatek z jasnego łupku wyczekiwali tego, co nieuniknione. O świcie kobiety w czarnych żałobnych szatach przemykały się do studni i odchodziły pospiesznie, ze wzrokiem ku ziemi, by nie napotkać spojrzeń sąsiadek. Nocami z opustoszałych domostw dobiegał płacz dzieci i gasł bez śladu, zanim się rozwidniło. Wreszcie wszystko ucichło. Tylko wiatr kołysał rozwieszonymi na drągach sieciami, aż zetlały na słońcu i rozpadły się wniwecz, a morskie ptaki kołowały nad niegdysiejszym portem, krzycząc z zadziwienia i smutku nad upadkiem Askalonu. Na koniec w nadbrzeżnej dzielnicy pozostały jedynie duchy i obłąkany kapitan portu. Jednak przed zimą i on powiesił się na koronie latarni, skąd niegdyś witano nadpływające statki i światłem wskazywano im drogę.
W obliczu owej katastrofy Askalon jakby skupił się w sobie i cofnął na zachód, ku górującemu nad miastem Monastero del Sole, gdzie mnisi w szarych szatach śpiewali na chwałę Najwyższego. Jedni wierzyli, że dźwięk dzwonów uchroni ich przed morowym powietrzem. Drudzy chcieli zapomnieć o spadzistej skale nabrzeża, która opadała ku bezkresnej przestrzeni, pełnej wyschłego mułu i gnijących alg – zupełnie jakby nie mieli jej oglądać do końca swoich dni, odciśniętej nieodwracalnie na wewnętrznej stronie ich powiek. Jeszcze inni z zapałem skorzystali z nieszczęścia ziomków, przenosząc się do opuszczonych kupieckich siedzib, a wiele pozostało ich w Wysokim Mieście po tym, jak najbogatsi obywatele spakowali resztki majątku na wozy i wyruszyli z przeklętego miasta na zachód w poszukiwaniu lepszej odmiany losu.
Zaraza nie zlękła się jednak bicia dzwonów ani pokutnych procesji, które po wielekroć obchodziły mury miejskie. Nie pomógł również mag sprowadzony przez niedobitki senatu aż z północnych księstw, gdzie wciąż celebrowano resztki pradawnej wiedzy hierofantów. Pokiwał głową nad ruinami portu, wymamrotał kilka zaklęć, ale tylko wicher podniósł się po nich znad rumowiska okrętów, połamał resztki falochronów i na nowo rozniósł nasiona zarazy po Wysokim Mieście. Czarnoksiężnika przegnano bez zapłaty, a rychło po nim, przed porą jesiennych wichrów, odjechali nieliczni ocalali kupcy i co zasobniejsi rzemieślnicy.