Najubożsi jednak i najbardziej uparci pozostali. Nie wypędziły ich ani dotkliwy chłód zimowych miesięcy, ani napady grabieżców, którzy rabowali majątek zmarłych, ani niedostatek, który nastał z wiosną. Nie byli wszakże liczni i na wiele lat życie w Askalonie skupiło się pomiędzy Porta dei Grifoni, Monastero del Sole, Palazzo Forti, siedzibą senatu oraz ruinami Torre delle Candele, w której niegdyś mieściła się miejska zbrojownia. Wszystko to stanowiło niewielki czworobok, zaledwie kilka wąskich uliczek wybrukowanych kamieniami wokół Piazza della Fontana Rossa.
Wędrowcy, którzy zawitali do Askalonu – co nie zdarzało się często, gdyż po Guerre dei Gierofanti trakty niepostrzeżenie odsunęły się od miasta i zarosły piołunem – z zadumą przyglądali się cyklopowym murom, wysokiemu klifowi suchego nabrzeża i rozległej połaci wyludnionego Niskiego Miasta, Citta Bassa. Potem zaś nieodmiennie pytali o magów. Albowiem pomimo wszelkich klęsk i tragedii, Askalon słynął ze swoich czarnoksiężników.
Mieszkańcy przyjmowali wścibstwo przybyszów z pobłażliwością. Bosonodzy chłopcy za kilka miedziaków pokazywali zeszkloną czarną skałę, jedyną pozostałość po palazzo, w którym swego czasu Umberto Nero usiłował zgłębić tajemnicę wiecznego ognia. Potem prowadzili obcych na cypel latarni morskiej, gdzie przy szczątkach falochronu tkwił rząd wapiennych golemów: w jednym z nich ponoć kołacze się dusza Jacopa di Campogrigio, który postanowił osiągnąć nieśmiertelność, na zawsze splatając się z kamieniem i demonem. Na końcu zaś – ku przepastnej wyrwie tuż za Palazzo Ford, powstałej w miejscu, gdzie dawno temu stał Nesso di Lupi, kiedy postanowił sprząc swe demony ze stalą w pojedynczą nić wystarczająco długą, aby dosięgła księżyca, jako że postanowił okiełznać go i ściągnąć na ziemię.
Co tu ukrywać, magowie Askalonu prędzej czy później okazywali się dziwakami i szaleńcami. Owszem, mieli moc: rzadko, kto mógł się równać z ich potęgą. Ale przybywali do dumnej republiki kupieckiej, gdzie nie było żadnego księcia ani innego pana, nie po to, aby nią zawładnąć, lecz aby w spokoju trawić czas na najdziwniejsze eksperymenty. O resztę nie dbali. Powiadano, że kiedy magiczna nawałnica pustoszyła miasto, ówczesny mag Askalonu, niepomny na zagładę współziomków, tkwił w swej wieży, wyliczając trajektorie lotów błyskawic, które miały strzaskać górską grań i obrobić ją w kształt jego twarzy. Nie oderwał się od obliczeń nawet wtedy, gdy wieża zaczęła trząść się i pękać pod naporem magicznych wichrów, ani wówczas, gdy upadła z łoskotem, grzebiąc go w rumowisku.
Tacy właśnie byli magowie z Askalonu. Ich dumne zamierzenia sięgały poza sferę nieruchomych gwiazd, lecz zaklęcia ustawicznie szły na opak. Ostatecznie popadali we władzę własnych demonów albo pochłaniała ich zawierucha rozpętanej magii. Ale właśnie ostatni z nich miał stawić czoło całej potężnej armii Arimaspi, którzy przepłynęli morze na okrętach o szkarłatnych żaglach, aby bezpowrotnie zniszczyć Półwysep.
* * *
Na Półwyspie od dawna z lękiem i nienawiścią wypowiadano miano Arimaspi. Przed wiekami rybacy przynieśli wieści o przybyszach z pustyni o twarzach zasłoniętych szkarłatnymi zawojami, którzy w kilkanaście lat podbili wszystkie nabrzeżne księstwa. Wraz z wojownikami nadciągnęli mnisi w niewyprawionych skórach wielbłądów. Ich wiara była jak suchy pustynny wicher, co podnosi się znad piasków kurzawą i tnie ciało aż do kości.
Spośród wszystkich ludów mnisi najbardziej nienawidzili mieszkańców Półwyspu i nazywali ich czcicielami demonów. Uciekinierzy opowiadali o wielkich okrętach, które budowali szkutniccy mistrzowie dawnych książąt, obróceni przez Arimaspi w niewolników. Jednak jeźdźcy z pustyni nie znali morza, jego wirów, wichrów, zmiennych prądów i podstępnych raf- albo też, jak mówiono później na Półwyspie, morze rozpoznało ich nikczemność i uniosło w otchłań, podobnie jak fale zbierają z brzegu jasny pustynny piasek. Cała flotylla zatonęła, zanim jeszcze na horyzoncie pojawiły się szczyty Isola di Tutti Venti, i żaden z najeźdźców nie postawił stopy na ziemi, którą władali książęta-magowie. Ale nienawiść Arimaspi nie wygasła. Przeciwnie, rozgorzała jeszcze bardziej za przyczyną owej niewyobrażalnej klęski.
Za życia trzech następnych pokoleń derwisze nie przestawali przeklinać czcicieli demonów, a także ich książąt, którzy byli ziemskim wcieleniem wszelkiego zła i zaklęli morskie fale, aby wygubiły prawdziwych wiernych. Tymczasem jeźdźcy w szkarłatnych zawojach wrastali głębiej i głębiej w pas żyznej ziemi pomiędzy niezmierzoną pustynią i wielką wodą, aż w końcu z ludzi rozpalonego piasku stali się ludźmi wybrzeża, rolnikami, hodowcami ziarna i rybakami. Z czasem coraz dalej wyprawiali się na morze w swych łódkach o żaglach barwionych koszenilą, ich przywódcy zaś coraz śmielej mówili o nowej wyprawie na Półwysep. Wspomnienie dawnej klęski przyblakło, a naczelnicy szczepów, choć zdążyli obrosnąć w bogactwa i splendory, z rozrzewnieniem wspominali czasy niegdysiejszych podbojów. Wreszcie, złaknieni nowych ziem i wojennej sławy, a także podburzeni słowami mnichów, którzy wyrzucali im tchórzostwo i opieszałość w służbie Jedynemu, ogłosili nową świętą wyprawę.
Tym razem szczęśliwie przepłynęli morze i obie armie spotkały się nieco na północ od Brionii, w zatoce, którą później nazwano Golfo delle Lacrime, Zatoką Łez. Dniało i poranne słońce barwiło fale na kolor krwi, a purpurowe żagle okrętów Arimaspi zdawały się przesłaniać niebo. Magowie Półwyspu – a raczej ci spośród nich, którzy postanowili przybyć na wezwanie księcia Brionii i stawić czoło najeźdźcom – stali na wysokim skalnym urwisku w swych szatach koloru ultramaryny. Było ich niewielu, zaledwie tuzin, i żaden z nich umiejętnościami nie dorównywał gospodarzowi. Choć starali się to ukrywać, sama jego bliskość wprawiała ich w niepokój.
O potędze Severa krążyły na Półwyspie legendy: wszak żył po wielekroć dłużej niż zwyczajny śmiertelnik, a jego demony od wieku bez litości pustoszyły ziemie każdego, kto odrzucał zwierzchnictwo Brionii. W portowych tawernach szeptano z lękiem, że był opętany, że w zamian za nieśmiertelność wydał swoją duszę na pastwę demonów. Jednym z nich miała być jego małżonka, Arachne, która nieodmiennie towarzyszyła mu od dziesięcioleci, wciąż młoda i pełna wdzięku. Oczywiście uczeni magowie byli ponad owe przesądy i strachy. Jednak i oni z drżeniem spoglądali na niewzruszoną, milczącą kobietę, która w białym płaszczu stała u boku Severa. Wicher szarpał jej rude włosy, a oczy, błękitne od magii, nieruchomo wpatrywały się w dal.
Severo pierwszy oderwał wzrok od nadciągającej flotylli i odwrócił się do towarzyszy.
– Odejdźcie teraz – rzekł cicho.
Wiatr uniósł jego słowa i zrazu wydało im się, że źle go zrozumieli. Gapili się tylko w oszołomieniu.
– Wezwałem was jedynie, żebyście to zobaczyli – książę-mag Brionii powiódł dłonią, wskazując na gęstwę szkarłatnych żagli. -Żebyście mogli dać świadectwo.
– Panie… – przemówił z wahaniem młody mag z południa; miał czarne włosy, kręcone jak sierść kozła i od trzech lat szykował w nadmorskich grotach powstanie przeciwko władzy Severa.
– Dosyć, Baldassarre. – Severo nie uniósł nawet głosu, lecz tamten cofnął się o krok. – Przez całe moje życie zmierzałem ku temu miejscu. Ku tej jednej bitwie. I nie pozwolę jej sobie teraz odebrać. Nie po wszystkim, co utraciłem.
Arachne przysunęła się bliżej i położyła dłoń na ramieniu męża. Jej delikatna, wąska twarz, od wielu lat wysławiana przez poetów i minstreli, była spokojna i nie wyrażała zupełnie niczego. Może, dlatego Baldassarre przemówił ponownie, choć magowie z rzadka ulegali urokom kobiet. Na Półwyspie wciąż pamiętano historię przeklętej Sirocco.
– Pozwól więc, że odprowadzimy w bezpieczne miejsce twoją panią.
Małżonka maga wybuchła ostrym, suchym śmiechem.
– Jeśli on umrze – powiedziała głosem, który zabrzmiał w ich uszach jak krakanie kruka – moja będzie pomsta.