Dzisiaj nie wiedzieli jednak, że jedyny syn Guerrina di Bosconero właśnie umiera.
Filiberto poruszył się słabo i otworzył oczy. Jego wargi były popękane od gorączki, lecz uśmiechnął się do ojca i spróbował unieść głowę. Guerrino usiadł przy nim i niezgrabnie poprawił poduszki. Fiorella robiła to znacznie zręczniej, lecz w tej jednej chwili nie chciał patrzeć, jak wąskie, patrycjuszowskie nozdrza jego żony rozchylają się z odrazy, gdy ich dłonie stykają się przypadkowo nad posłaniem dziecka.
– Opowiedz mi historię – zażądał chłopiec, a jego głos niemal niknął we wrzasku mew krążących wokół wieży.
Guerrino odgarnął dziecku włosy z czoła. Usiłował sobie przypomnieć, ale żadna z opowieści bardów nie należała do tej komnaty, najwyższej z pałacowych sal. Rozkazał zanieść tu Filiberta, kiedy stało się już zupełnie jasne, że medycy nie zdołają go ocalić. Wokół nich było tylko niebo i białe smugi mew, które wirowały z ostrym krzykiem. Nie umiał uwierzyć, że to się właśnie tak kończy.
– Działo się to wszystko dawno, dawno temu – powiedział powoli. – Zanim panowie pobudowali w dolinach wieże z białego kamienia i nim wyrąbano pierwszy trakt pomiędzy uroczyskami Bosco Nero. Już wówczas było pięć wiosek na obu stokach góry, a w samym jej sercu było coś jeszcze. Smok o złotych skrzydłach i źrenicy, sięgającej w głąb ludzkiej duszy…
Wydawało mu się, że z każdym słowem oczy Filiberta stają się coraz bardziej niebieskie, a z jego policzków ustępuje gorączkowa czerwień, więc opowiadał mu o złotołuskim smoku, który mieszkał w głębi góry, daleko stąd, i o księżniczce, której włosy były złote jak ogień. Mówił tak długo, że niebo ściemniało i w morzu zaczęły się odbijać pierwsze gwiazdy. Zupełnie jakby mógł zatrzymać Filiberta przy sobie, przynajmniej dopóki nie dokończy opowieści.
Jednak właśnie tak się stało.
– Życzenie? – spytał wreszcie chłopiec. – Moje własne życzenie?
– Tylko twoje – odpowiedział Guerrino di Bosconero, który był księciem pięciu miast z białego kamienia, lecz nie potrafił powstrzymać wiosennej gorączki.
Filiberto roześmiał się pogodnym, dziecięcym śmiechem. A później je wypowiedział. Swoje własne życzenie.
Guerrino di Bosconero usłyszał jeszcze krzyki i szczęk mieczy na wysokich, kręconych schodach, które prowadziły do komnaty w wieży. I wiedział wreszcie, co było ukryte na dnie oczu Fiorelli. A ponieważ również nie był człowiekiem nikczemnym ani małym, wyciągnął miecz o rękojeści zwieńczonej głową smoka i stanął w drzwiach.
Róże dla Sirocco
Powiadają, że nie można uciec przed czarodziejem, ale Sirocco zdołała tego dokonać.
Wyszła z chaty o świcie, kiedy marmurowe kopuły Brionii ledwie jaśniały na ciemnym niebie, a pąki róż nie rozchyliły się jeszcze w ogrodzie. Poczekała, aż srebrne dzwoneczki u framugi znieruchomieją i umilkną. Później starannie zaparła drzwi, wyrównała na oknie donice z mirtem, barwinkiem, hyzopem, lawendą i ciemiernikiem, i z fletem w dłoni ruszyła ku miastu. Niewolnice, czerpiące u Porta d'Argento wodę z akweduktu, na widok Sirocco niżej pochyliły się pod ciężarem dzbanów. Kiedy przeszła pomiędzy dwoma skrzydlatymi lwami, które wyrzeźbiono w żółtym piaskowcu, aby strzegły miasta, wydało się jej, że słyszy, jak ich kamienne powieki rozwierają się z mozołem, a pazury zaczynają rwać granitowe bloki traktu.
Zaklęcie słabło i demony rychło ockną się z niewoli.
Na ulicach nie spotkała nikogo, prócz gromady wróbli trzepoczących się w gałęziach tamaryszków u sadzawki. Za to nad jej głową małe kamienne gargulce odrywały się od gzymsów i unosiły, świszcząc i wirując z radości jak frygi. Podtrzymujący portyki świątyń atlanci prostowali ramiona, akroterioni przykucnięci na skrajach dachów leniwie poruszali skrzydłami, roztańczone bachantki ze zdumieniem wychylały się z reliefów fryzów. Pośrodku placu, z twarzą ukrytą w dłoniach, klęczał mosiężny pastuszek, z którego dłoni jeszcze wczoraj biła miejska fontanna. Sirocco przystanęła i przez chwilę chciała płakać razem z nim. Zamiast tego przyłożyła flet do warg i zaczęła grać pawanę, powolny, żałobny lament nad miastem, które wkrótce roztopi się w promieniach słońca jak zamek ze śniegu. I nad ludźmi Brionii, którzy nie próbowali nawet uciekać przed armią, ciągnącą ku nim od strony Valle delle Lacrime, Doliny Łez, gdzie pokonano ich władcę.
A także nad sobą, ponieważ była córką maga, który panował nad tym miastem.
Nikt nie zatrzymał jej na dziedzińcu ani w westybulu i swobodnie weszła do wewnętrznych komnat księcia, do jego pracowni. Tam przestała grać i przytknęła czoło do chłodnej kamiennej framugi. Wspomnienie melodii kołysało ją jeszcze chwilę, zagłuszając głosy demonów, które krążyły ponad kopułami miasta.
Bez Alharda w pracowni było niezmiernie cicho i pusto, choć w klatkach, wolierach i na drążkach, zawieszonych wysoko pod sufitem, spały ptaki jej ojca. Wielobarwne i hałaśliwe pomiędzy zwojami map nieba, spisami zaklęć, kodeksami, retortami, alembikami i astrolabiami, przywodziły Sirocco na myśl niezliczone demony, które mag również pozamykał w klatkach z powietrza, wody, ziemi i ognia.
Giermek, który przywiózł wieść o bitwie, nie umiał powiedzieć, co naprawdę stało się z księciem. Lecz demony, przez dziewięćdziesiąt cztery lata jego rządów wplatane w kamienne wieże miasta, w kopuły świątyń, mury, akwedukty i triumfalne łuki Tratto Principesco, wyczuły śmierć Alharda di Brionia, zanim padło pierwsze słowo o rzezi w Valle delle Lacrime. Nawet Sirocco, która nie umiała odczytać żadnej z ksiąg, piętrzących się pod ścianami pracowni maga i zaścielających wielki pulpit przy wschodnim oknie, wiedziała, że najsilniejsze z demonów, sześcioskrzydli serafowie, kerubowie o lwich ciałach i trony uwolnią się i odlecą wysoko poza księżyc, zanim spęta je moc nowego władcy. Inne będą unosić się tuż ponad miastem, po latach niewoli zbyt otępiałe i senne, by odnaleźć dawne ścieżki pomiędzy gwiazdami. Najsłabsze zaś pozostaną, uwięzione w marmurze, metalu czy drewnie, i będą służyć nowemu panu z tą samą przyćmioną nienawiścią, z jaką wcześniej spełniały rozkazy jej ojca.
Jeśli tylko Duilio odnajdzie zaklęcia.
Właściwie niewiele wiedziała o magu, który zeszłej wiosny zszedł z gór na Pianura Leodiana z zastępem demonów potężniejszych od wszystkiego, co oglądano na Półwyspie, by podbić sześć miast płaskowyżu i wywiesić ciała zwyciężonych magów na krenelażach ich własnych wież. Podobno wychował się w głębi Monti Serpillini, w klasztorze brodatych, barbarzyńskich mnichów, co na jagnięcych skórach spisali wszystkie słowa świata i porównują je w poszukiwaniu tego, które zostało wypowiedziane na samym początku i stworzyło świat. Stamtąd właśnie miał przynieść mapy nieba, niepodobne do żadnych innych, starożytne torusy, lunety i astrolabia, a przede wszystkim – umiejętność tropienia demonów, które na Półwyspie dawno już zostały zapomniane lub zepchnięte w legendę.
Jednak wieśniacy, uprawiający pola u podnóża sześciu pokonanych miast Pianura Leodiana, wiedzieli swoje. Jego matka, powtarzali szeptem, była nierządnicą w jednym z portowych szynków. Własną krwią przywołała inkuba, aby objawił jej skarby w ziemi ukryte, lecz ten oszukał ją i, odurzoną winem, zapłodnił swym nasieniem. Było to równie pewne, jak wiosenny wylew wód i letnie susze. Przecież zwyczajny śmiertelnik nie zdołałby pokonać sześciu magów Pianura Leodiana i strzaskać ich zaklęć jak garści suchych patyków.
Sirocco nie kształcono w sprawach czarodziejów i nie umiała rozstrzygnąć, co nosi większe pozory prawdy. W istocie ojca też nie znała zbyt dobrze. Alhardo di Brionia był człowiekiem srogim i oschłym, i nie wybaczył jej matce, że powiła dziewczynkę. Ponieważ niewiasty magów rzadko rodziły synów, nie zabił nałożnicy, tylko wygnał ją z pałacu. Sirocco dorastała w maleńkiej pustelni za murem miejskim, wśród róż, co pięły się po wapiennych skałkach, białych gołębi oraz koźląt o szorstkiej sierści i niepokojących pionowych źrenicach. Szczepiła winorośl, zbierała zioła pod księżycem w pełni, kiedy mają największą moc, pływała w ciepłych wodach zatoki. Wieczorami zaś grała na lutni, wioli, pasterskiej syrindze i poprzecznym flecie, który lubiła najbardziej – o zmierzchu jego głos przypominał granie świerszczy i wywabiał z głębin wielkie, połyskliwe ryby, które wyskakiwały ponad powierzchnię jak wrzeciona z żywego srebra.