– Przepraszam, że się pokaleczyłaś – nie wyglądał na zmartwionego. Odwrócił się od niej, mieszając zaprawę. Powinna odejść. Rozejrzała się bezradnie.
– Palisz? – zauważyła niedopałki rozrzucone przy murze.
– To szwajcarscy klerycy, przyjechali na weekend. Tutaj kopcą, w klasztorze nie wolno.
– Nie jesteś skory do zwierzeń, a jednak opowiadałeś o mnie diakonowi.
– Opowiadałem mu o sobie, więc może jesteś częścią mnie.
– Miło to wreszcie usłyszeć.
– Chcesz się kłócić? – podszedł do niej.
– A ty chcesz się kochać? – włożyła mu rękę za spodnie.
– Chcę być sam.
Wróciła do prasowalni i rozpłakała się. Agnes splunęła na żelazko, odstawiła je na podstawkę. – Co się stało? – przytuliła szlochającą Marię.
– Nie mogę tak dłużej. Mieliśmy się pobrać. Czy można kogoś zostawić po pięciu latach, bez powodu, bo sobie coś ubzdurał? Może kogoś ma? Wiem, histeryzuję, wstyd mi
– zasłoniła twarz.
– Nie wstydź się. Jestem taka sama, przeżywam wszystko za mocno. Julian cię kocha, ale… nie pomyślałaś, że nie wygrasz z Chrystusem?
– Co? – Maria przestała płakać.
– On może ma prawdziwe powołanie -Agnes podała jej świeżo wyprasowany obrus do otarcia łez.
– Nie jest dewotem – wykrzyknęła Maria.
– Przepraszam, chciałam powiedzieć, nie jest religijny. Nie, to absurd!
– Mario, dla Boga nie ma nic niemożliwego. Ze mną było podobnie. Odwiedziłam brata w seminarium. Żałowałam go, zostawił za sobą tyle przyjemności. Pożegnaliśmy się i nagle nie wiedziałam, dokąd wracać. Do swojego chłopaka? Do rodziny, szkoły?
– Zdecydowałaś się w jeden dzień?
– Nie ja zdecydowałam. Ktoś mądrzejszy ode mnie. Teraz to widzę. Wtedy nie zastanawiałam się, czy wybrać klaryski, czy norbertanki. W Rzymie jest tyle zakonów. Trafiłam do Lwa Judy. Mogłabym założyć rodzinę i też tu być, pozwala na to reguła. Jestem jednak sama i czekam na śluby zakonne. Jak się znam na ludziach, Julian wybrał drogę duchową. Nie rozmawiałam z nim, domyślam się, co przeżywa. Targuje się z Bogiem, ale Bóg go nie puści. Mało jest wybranych do świętości.
– Świętości? – Maria dosłyszała w głosie Agnes egzaltację.
– Powiem ci coś, to o Julianie, więc muszę ci powiedzieć. Modliłam się w kaplicy. Na klęczkach, z głową przy ziemi. Przyszedł do mnie Jezus. Na pewno on. Nie śmiałam otworzyć oczu. Zgrzeszyłam wstydem i fałszywą pokorą. Może zwątpieniem, że gdy spojrzę, zniknie? Nieważne, trudno to komuś wytłumaczyć, jeśli sam nie przeżył. Modląc się, zrozumiałam, dlaczego Julian przyjechał do naszej wspólnoty. Ma w sobie świętość, przerastającą grzech. My jesteśmy pobożni bez zasługi. Nie to, że letni, ale zaledwie powołani. On – wybrany. Ma w sobie siłę i spokój. Będzie chlubą naszego zakonu. Mario, kochaj go tak, jak kocha Bóg. To jest prawdziwa miłość. Daj mu wolność. Bóg cię pocieszy. Jeśli pisane ci świeckie szczęście, znajdziesz je.
Refektarz jaśniał blaskiem siedmioramien-nych lichtarzy. Płomienie szabasowych świec tańczyły razem z korowodem biesiadników. Pochylały się w lewo, skacząc, zawrócone gwałtownym podmuchem w prawo, skłaniały do przodu. Agnes wciągnęła Marię między pląsające zakonnice. Mężczyźni tańczyli w drugim kręgu z diakonem. Śpiewali chasydzkie melodie, przygrywał im fortepian. Julian ukłonił się jej. Mogła to być figura tańca. Maria stanęła przy drzwiach. Wycofała się na korytarz do kaplicy. O niczym nie myślała. Nic nie czuła. Czas rozpuścił się w ciemnościach. Zaskwierczał knot zapalanej świecy. Furtian oświetlał sobie drogę do zakrystii. Dostrzegł skuloną w ławce Marię.
– Widziałaś relikwie?
Maria poszła za nim. Wyjął z szuflady puzderko. Były w nim dwa zęby. Niewielkie, czerwonawe siekacze.
– Święta Calumena. Męczennica. Są czerwone od ognia, spalającego grzechy. Płoną świętą miłością. Poleć swoją prośbę Calumenie i pocałuj relikwie – podsunął je Marii pod nos. Przeżegnała się i uciekła z zakrystii. Na schodach spotkała podśpiewującą Agnes w odświętnej sukience.
– Widziałam klasztorne relikwie.
– Nie mamy relikwii – Agnes poprawiła koronki kołnierzyka.
– Furtian pokazał mi czerwone zęby świętej Calumeny.
– Nie mamy relikwi. Furtian może i modli się do jakichś zębów. Pojęcia nie mam o chłopskich zabobonach. Czerwone? – Agnes wzdrygnęła się.
– Od wylewu krwi. Jak u ofiar gwałtownej śmierci przez uduszenie – Maria zacytowała podręcznik medycyny.
Na tarasie w monotonne brzęczenie cykad wpijały się piski nietoperzy.
– Podziwiasz nocny zestaw firmowy: księżyc i gwiazdy? – Paul stanął za Marią. Rozmawiali dzisiaj w ogrodzie. W przywiązanych sznurkiem okularach tropił stonkę między grządkami ziemniaków.
– Nie mam psa, chociaż z duszą pospaceruję. Ty też? – Maria przeciągnęła się sennie.
– Po kolacji wypytywałaś o powołanie.
– Bo to ciekawe. Wszyscy mówią „nie wiem", „tak miało być", „opatrzność". Ty wiesz, dlaczego?
– Jasne. Matka czytała mi Biblię dla dzieci i ja wiedziałem, co będzie dalej. Mamo – przerywałem jej czytanie – Ewę skusi wąż, Abraham zaprowadzi Izaaka na górę.
– Niesamowite.
– Żartuję. Nieźle by było, nie?
– A jak było naprawdę?
– Po maturze pracowałem w paryskiej Virginia Megastore, w dziale literatury. Czytałem bestsellery, noble, goncourty. Byłem najbardziej oczytanym facetem we Francji. Doszedłem do wniosku, że wszystkie te książki są na wszelki wypadek o niczym. Przechodzą przez intelekt jak czopki. Gładko, ślisko, umysłowa sraczka. Nie sam byłem taki genialny. Miałem kolegę. On sprzedawał w dziale ezoterycznym. Znaleźliśmy swoje Eldorado. Magia, wiedza tajemna i moc. Eksperymentowaliśmy z kabałą. Czy w to wierzyłem? Wygłupy, ale pewnej nocy coś się pojawiło. Zarys postaci, przywołanej z podręcznika kabały. W rezultacie kolega wylądował u czubków, ja we wspólnocie. Dowiedziałem się o Lwie Judy, klasztorze podległym papieżowi, gdzie uprawia się judaizujący obrządek. Jestem katolikiem, wierzącym w Stary Testament.
– Jesteś tu ze strachu przed szpitalem dla obłąkanych.
– Nie. Z pomyłkowego objawienia. Wierzę, bo widziałem.
– Paul, czy wstępuje się do klasztoru z niewiary?
– Być niewierzącym w klasztorze?
– Tak.
– Są ludzie, wątpiący cale życie. Nazywać to zaraz niewiarą?
– Mów do mnie prościej. Jestem zwykłą dentystką.
– Ja też jestem zwykłym człowiekiem. W dodatku boli mnie ząb mądrości – dotknął policzka.
– Tu jest ciemno, nie zobaczę.
– Nie trzeba, wiem, co mi jest. Ucisk mózgu na duszę podrażnił nerw.
– Idę spać.
Julian był na sobotniej konferencji z diakonem. Maria zwiedzała miasteczko.
Dusiła się szeptem, przyciszonymi głosami w klasztorze. Zmęczyła przemykaniem wzdłuż korytarzy. Straciła nadzieję na prawdziwą rozmowę z Julianem. Nie wierzyła w jego nagłe powołanie. Gdyby coś się stało, doznał objawienia. Ale z dnia na dzień? Ze studenta socjologii -zakonnikiem? Od czytania pobożnych książek nie zostaje się świętym. Bzdury, po wakacjach wróci do Paryża i w knajpie na placu Sorbony pochwali się: – Badałem „wspólnoty alternatywne". -Ojciec Marii uważał Juliana za dziwaka. – Zostanie naukowcem albo kloszardem. Miły, uroczy, ale zupełnie bez charakteru. Dobraliście się: on nie umie żyć, ty nie umiesz żyć bez niego. Co ty w nim widzisz?
Julian był pierwszy. Miał w sobie kobiecą delikatność i męską mądrość. Potem byli inni, krótkie przygody dla sprawdzenia, czym naprawdę jest seks. Kończyły się udawanym orgazmem. Dobrze było tylko z Julianem.
Obeszła w kwadrans średniowieczne miasteczko. Zajrzała do restauracji.
– Dzień dobry, panienko – zawołał do niej starszy mężczyzna, stojący przy kontuarze.
– Aaa, to pan! – ucieszyła się. – Dzień dobry. Mogę zaprosić na piwo w rewanżu za podwiezienie?
– Udał się pobyt? – zrobił jej miejsce, odsuwając puste szklanki.