– Furtiana już poznałaś – szepnął Julian. – Dobry, baskijski chłop, tylko porywczy. Na-krzyczy, później ciężko żałuje i leży plackiem w kaplicy.
– Obudziłam go, ale był miły.
– Lunatykował. Wyrwany ze snu Bask zostaje z wściekłości terrorystą.
Julian zamilkł, modlił się nad chlebem.
Maria spojrzała na drewnianą figurę świętej, zawieszoną pod kamiennym sklepieniem. Spływały z niej barokowe flaki. Nie cierpiała tego stylu, poskręcanego z nadmiaru świętości.
– Bracia i siostry – diakon da! znak odejścia od stołu. – Wieczorem adoracja Najświętszego Sakramentu. Jeszcze ogłoszenie parafialne. Moi drodzy, skończyły się zapasy herbaty. Jest kawa. Nie upadajcie na duchu, jej nie zabraknie. Kawę pobłogosławił dla chrześcijan Klemens VIII. Amen.
Z białego pokoju Marii, poprzecinanego drewnianymi belkami, widać było lawendowe wzgórza. Fioletowy zapach ich świeżości osiadł wieczorem na meblach, wykrochmalonej pościeli wielkiego loża. Leżąc, Maria widziała żarówkę, wystającą z lampy. Kropla światła pęczniała w szklanej bańce. Skapywała łzą. I znowu rosła, zbierała się na końcu rozżarzonego drucika. Spadała ciężko z mokrych rzęs. Maria płakała. Nie została w kaplicy na wieczornej mszy. Kręciło się jej w głowie od kadzideł i łez. Nie widziała Juliana miesiąc. Dzielące ich dni ułożyły się w warstwy milczenia. Pytaniami wytrącała go nie z ciszy, lecz rozmowy, toczącej się w jego głowie: „Trudno utrzymać trzydzieści osób z jałmużny i darów. Są młodym klasztorem. Dwadzieścia lat – to niewiele. W innych klasztorach podobnie: problem z pieniędzmi i świętością. Jest święty – to są pieniądze z cudów i pielgrzymek."
– Strasznie tęskniłam, wiesz? – Maria złapała go za rękaw lnianej koszuli. – Bądźmy znowu razem.
– Chcesz złożyć miłość na ołtarzu wiary rzymskokatolickiej? Zarżnąć ją w tradycyjnej ofierze? – dotknął jej czoła, mierząc temperaturę.
– Nie błaznuj.
– Ja? Twoja matka uważa, że kobieta bez wad jest kobietą bez pieniędzy. Czy jesteś już wystarczająco bogata? Będziesz po skończeniu studiów?
– Przez ten miesiąc przemyślałam wszystko. Dużo czytałam – najchętniej zasłoniłaby się książkami przed jego ironicznym spojrzeniem. -W przyjaźni przyciąga nas podobne. W seksie podnieca obcość. Miłość jest jednym i drugim. Pragnieniem podobieństwa i różnicy – dokończyła niepewnie. To on miał wyłączność na rację. Intelektualista, pouczający dentystkę. Bała się wygłupić, usłyszeć, że bredzi. Próbowała wedrzeć się w jego świat wytrychem słów. Czułość zatrzymywała się za oddzielającą ich szybą. Zosta-
wiała na szkle rozmazane ślady pocałunków, zacieki łez.
– Mario, po co przyjechałaś?
– Po ciebie. Po nas.
Weszli do pracowni malarskiej. Anzelm werniksował chyba setnego anioła do przyklasztornego sklepu. Naklejał na deski reprodukcje, wygładzając je muśnięciem lakieru.
– Widzicie? – wyjął pokrojony pień jałowca. – W samym środeczku jest punkt, ziarenko, z którego rozeszło się falami echo życia -pogłaskał skaleczonym palcem słoje żywicznego drewna.
– Widzicie? – Julian przedrzeźniał Anzelma, gdy wyszli z warsztatu. – Każdy ma swoje prawdy. Ty dzisiaj wygłosiłaś swoją o miłości i przyjaźni. Anzelm powtarza jeszcze, że pierwsza komórka, z której powstało życie, podzieliła się na pół, bo pękła z pychy.
– Zawsze zachwycałeś się mędrkowaniem.
– Myśleniem. Nie efekciarskim aforyzmem, odganiającym myślenie.
Nie chciał rozmawiać. Najchętniej oprowadzałby ją w milczeniu po klasztorze, uchylając różne drzwi. Pokazywał ludzi, pochylonych nad kadzią z zaczynem chleba, sadzących kwiaty w ogrodzie, szorujących posadzkę w kaplicy. On sam pracował przy reperacji muru. Łatał kamieniami dziury. Z jednej strony zmurszałego ogrodzenia był klasztorny ogród, z drugiej – porośnięte zżółkła trawą i ziołami strome wzgórze.
Diakon podszedł do samotnie stojącej w ogrodzie Marii. Przyniósł jej szklankę wody.
– Mam na imię Filip.
– Maria.
– Cieszę się, że mogę cię poznać. Julian opowiadał o tobie.
– Myślałam, że wyjechał, żeby o mnie zapomnieć – przekornie patrzyła mu w oczy.
– Miłości się nie zapomina. Wiem coś o tym.
– Miłości do Boga, czy ludzi? – Maria nie była pewna, o czym rozmawiają. Diakon przemawiał z łagodnością, ujmującą zwykłym słowom ich przyziemnego ciężaru.
– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Świat stworzył Bóg, dlaczego dzielić jedność? W naszej wspólnocie są kobiety, mężczyźni, rodziny. Modlimy się po hebrajsku i francusku. W piątki odprawiam drogę krzyżową i szabat. Nie trzeba rozdzielać tego, co może być razem.
– Czy Julian powiedział, że jestem protestantką?
– Tym serdeczniej przyjmiemy cię do naszej wspólnoty.
– Katolickie miłosierdzie zamiast protestanckiej zasługi? – uśmiechnęła się porozumiewawczo.
Filip zerwał brzoskwinię.
– Nie myśl, że kuszę cię słodkim owocem – podjął żartobliwy ton – ale skosztuj słodyczy z ogrodu ekumenizmu, Mario.
– Filipie, mam przeczucie, że przez ekumenizm rozumiecie nawrócenie na katolicyzm -gęsty sok oblepił jej palce.
– Dobre?
– Bardzo.
– Widzisz, po owocach poznacie ich. Mario, do niczego cię nie namawiam. Jesteś naszym gościem. Pracuj z nami, jeśli masz ochotę, a gdybyś potrzebowała przewodniczki duchowej, siostra Daniela służy ci pomocą.
Daniela okazała się świętością, zasznurowaną w sztywny habit. Dwudziestoparoletnią, bladą panną. Pochodziła z pirenejskiej wioski. Do klasztoru wstąpiła, mając szesnaście lat. Niewiele wiedziała o życiu za murem i wiedzieć nie chciała. Drobne przewiny, zawstydzenia przeliczała na paciorki różańca, obwiązanego wokół dłoni. Przebierała paciorki raz szybciej, raz wolniej w zależności od napięcia, z jakim słuchała Marii. Fałdy białego habitu naginały się ciężko do jej powolnych gestów. Sztywno wykrochmaloną powagą przypominała lilię, zdobiącą ołtarz.
Za to Marii spodobała się Agnes. Spotkały się na dziedzińcu. Opalała piegowatą buzię z zadartym noskiem.
– Uwielbiam słońce. Czeka mnie tona prasowania – zamachała beztrosko nogami.
– Pomogę ci,
– W taką pogodę? – zmrużyła niedowierzająco kocie oczy.
Poszły do prasowalni.
– Bóg mi cię zesłaf – Agnes pokazała pogniecione stogi białości. – Cara mia – w podnieceniu plątała francuski z rodzimym włoskim -jak się znudzisz, będę ci śpiewać – ustawiła Marię za stołem i obdarzyła parującym żelazkiem.
Rozwieszały wilgotną jeszcze, gorącą pościel na tarasie. Bielała od słońca. Trzeszczała, składana do przepastnej szafy. Agnes wypytała Marię o Paryż, modę i miłość. Kocha Juliana? Zamieszkają razem? Pogawędkę przerwał dzwonek. – Wpół do szóstej, kończymy! – zarządziła Agnes. – Chodź ze mną do kaplicy.
Ślizgały się po wywoskowanej podłodze. Chichotały, uważając, by ktoś ich nie usłyszał. Agnes wdrapała się na ołtarz jak na ulubiony parkan. – O sole mio! – zanuciła. – To najweselsza melodyjka, dlatego śpiewam ją Jezusowi -zapaliła świecę. Poszły do zakrystii przygotować naczynia i wino do wieczornej mszy.
Rano obudziło Marię stukanie. Wybiegła z łóżka. Za drzwiami nie było Juliana. Furtian łomotał wszystkim na pobudkę.
Po śniadaniu prasowała z Agnes. W przerwie odwiedziła Juliana. Odpoczywał po drugiej stronie muru. Twarz zakrył słomkowym kapeluszem. Zdjął koszulę. – Hej, hej! – Maria trąciła go stopą. – Nie śpij, robotniku!
Złapał ją za nogę. Przewrócił na trawę. Łaskotał źdźbłem pod bluzką. Roześmiała się głośno. Zakrył jej usta: – Ciiicho, bo cię wyrzucą z klasztoru.
Bawił się jej włosami. Zamknęła oczy, było znowu dobrze. Chciała się przytulić. Ostra trawa otarła jej szyję. – Przywiązałem cię włosami do ziemi – rozśmieszyło go zdziwienie Marii. – Teraz odpowiesz na moje pytania. -Zastanowił się. – Właściwie to nie mam żadnych pytań. Nie próbuj wstawać, wyrwiesz trawę z całej łąki, korzenie są zrośnięte – leżąc, gryzł gałązkę.
Maria rozplatała warkoczyki. Udawała obrażoną. Julian wstał.