Nawet w Oświęcimiu czuje się gwiazdą i robi wszystko, aby nią pozostać. Jej pycha zwycięża. Komendant obozu kobiecego Franz Hossler publicznie nazywa ją – Żydówkę (numer obozowy 50381) – „panią Almą”. Ona nie musi golić głowy do gołej skóry, pozwala jej nosić długie włosy. Rozkazuje dostarczać jej zagrabione z transportu więźniów najlepsze instrumenty i nuty oraz zezwala więźniarkom grającym w jej orkiestrze na „codzienną rację mleka, kąpiel raz w tygodniu i nieograniczony dostęp do la- tryny”.
Nawet w pobliżu krematoriów Rose nie przestaje być „światowej sławy skrzypaczką”. Jest wyniosła i znając swoją władzę w świecie Bloku 10, konsekwentnie nie toleruje żadnych niedociągnięć. Nocami bezustannie ćwiczy koncerty, często, aby nie zakłócać snu innych więźniów, gra na mrozie przed obozowym blokiem. Jednocześnie, gdy któraś z kobiet w orkiestrze nie spełnia oczekiwań, Rose wyznacza jej dotkliwe kary.
W słoneczne niedzielne poranki grają Bacha, walce i tanga dla esesmanów i ich rodzin. Ale grają również – dla uspokojenia – radosne niemieckie szlagiery, kiedy na rampę kolejową w pobliże komór gazowych przybywają nowe transporty więźniów z całej Europy. Także wtedy, gdy przeprowadzający na rampie selekcję Arbeitsfuhrer Moll rozdawał dzieciom słodycze, rozmawiał uśmiechnięty z ich matkami, które miały iść prosto do gazu, przytulał je, przekonując, żeby bez obaw oddały mu swoje dzieci. Przy taktach radosnej pieśni wędrownej Łyżwiarze Waldenfelda (według relacji Saul Chasan, numer obozowy: 182527) Moll potrafił zabrać matce dziecko, zanieść na rękach w pobliże płonącego dołu i wrzucić żywe do ognia…
Orkiestra przestaje grać, gdy 4 kwietnia 1944 roku nagle umiera Alma Rose. Jej śmierć to także swoisty dowód pychy. W obozie, w którym zeschnięta kromka chleba lub miska przezroczystej zupy z buraków decyduje o życiu lub śmierci, ktoś umiera syty, ale zatruty… alkoholem. „Napiłam się wódki” -wyznaje Rose przed śmiercią (według relacji więźniarki Margity Schwalbovej). W Auschwitz-Birkenau najczęściej dostępnym alkoholem był, celowo rozprowadzany przez strażników, trujący metanol.
Alma Rose pozostaje „wielką skrzypaczką” nawet po śmierci. Arbeitsfuhrer Moll pozwala orkiestrze pożegnać swoją dyrygentkę. Ciało Almy leżało na zsuniętych taboretach, przykryte białym prześcieradłem, przed blokiem szpitalnym (według relacji Zofii Cymkowiak, numer obozowy: 444327). Ktoś położył na całunie kilka gałązek ziela. Coś tak normalnego jak namiastka „pogrzebu” było w obozie koncentracyjnym zupełnie niespotykanym i graniczącym z absurdem wydarzeniem.
W obliczu nieskończonego zła granica absurdu całkowicie się zaciera, a niespotykane wydaje się od pewnego momentu wszystko. Tak jak na przykład to, co wydarzyło się pewnego wieczoru, w grudniu 1943 roku, podczas specjalnego wigilijnego koncertu Almy dla esesmanów na terenie męskiej części obozu. Tego wieczoru rabini zebrali się w największej konspiracji, aby przeprowadzić sąd nad Bogiem. Wytoczyli mu prawdziwy proces. Z oskarżycielem, ławą przysięgłych i obrońcą. Uznali jednomyślnie, że wszystko, co Bóg dopuszcza w Auschwitz-Birkenau, przestało być jedynie wyrazem jego gniewu, a jest godnym najwyższego potępienia grzechem pychy. Ogłaszając swój wyrok, rabini byli zgodni co do jednego: jeśli jesteśmy zdolni do przebaczania ludziom, dlaczego nie moglibyśmy przebaczyć Bogu?
Epilog
Za granicą fikcji literackiej znajduje się świat, który nie ma żadnych granic: świat prawdy. Opowiedziany prawdziwymi historiami prawdziwych ludzi staje się czasem tak nierealny lub tak nieprawdopodobny, że zbliża się do granicy fikcji. Nie potrzeba wymyślać i układać w całość skomplikowanych fabuł. Wystarczy słuchać, obserwować, zachwycać się, wzruszać, zastanawiać lub z przerażeniem po prostu uwierzyć. Wszystkie historie opisane w tej książce są prawdziwe.
Prawdę tych ze świata nauki legitymuje sama nauka ze swoimi przypisami, materiałami źródłowymi, publikacjami lub podręcznikami. Z prawdą tych pozostałych zetknąłem się bezpośrednio. Spotykam w windzie Koreankę SuKa z Ukladu odniesienia, odwiedzam Joelle z Czasu połowicznego rozpadu, bywam w hospicjum opisanym w Miłości w czasach odrazy, staram się podczas spotkań zrozumieć ból rodziców i Marcina z Funkcji rozkładu cierpienia, zapraszam do siebie, słucham i pocieszam porzuconego ojca, bohatera Dnia Matki. Tym, co skłoniło mnie do zwrócenia uwagi na te, a nie inne historie i opisania ich, była przede wszystkim względność przekazywanej prawdy.
Większość prawd, które dzisiaj wydają się nam oczywiste, na początku była bluźnierstwem. Dopiero czas zmienił je w prawdę. „Bluźniercą” nazwano Kopernika, „kłamcą” okrzyknięto Darwina, „zwyrodniałym mitomanem” Kinseya. Gdy Einstein na początku dwudziestego wieku przedstawiał publicznie swoją Szczególną teorię względności, to przez większość kolegów naukowców był traktowany jak „niespełna zmysłów żydowski heretyk”. I to nie dlatego, że jego teoria była nieprawdziwa. Równania, które w 1905 roku zaproponował Einstein do opisu czasu i przestrzeni, były w zasadzie bardzo proste, zrozumiałe nawet dla przeciętnie zdolnego studenta fizyki i tak na dobrą sprawę nikt nie mógł ich w żaden sposób podważyć. Sprzeciw i bunt wywoływało coś innego. Była to wyłaniająca się z tych równań zupełnie nieoczekiwana wizja świata. Fizyka Newtona – ta sprzed Einsteina – opisywała rzeczywistość idealną. Taką, jaka być powinna. I na dodatek, jak zakładał Newton, przewidywalną i poznawalną. Jeden układ odniesienia i absolutny porządek wynikający z wyrażonych równaniami dynamiki praw, które stały się czymś w rodzaju przykazań. To zbliżało do niezachwianej wiary w jedną siłę sprawczą, a tym samym do Stwórcy. Fizyka Newtona stała się w ten sposób analogiem etyki przeniesionej ze świata zachowań ludzi do świata zachowania się obiektów. Gdy więc nagle pojawił się Einstein ze swoimi „herezjami” o nieistniejącym absolucie, to w pewnym sensie zburzył nie tylko fundamenty fizyki, ale cały etyczny boski porządek. Nic dziwnego, że nie przyjmowano tego z aplauzem.
Okazało się, że nie ma jednej jedynej i ostatecznej prawdy. Jest ona tak samo względna, jak wszystko inne w otaczającym nas świecie. Jest często, i to nie tylko w nauce, jedynie przybliżeniem rzeczywistości, a czasami nawet jej wygodnym – dla nas – uproszczeniem. Sprawa nie musi być koniecznie słuszna tylko dlatego, że ktoś oddał za nią życie. To, że wszyscy wokół przyznają komuś rację, wcale nie znaczy, że ten ktoś jest nieomylny. Tym kimś może być każdy. Także Bóg. Względność jego prawd może być celowa i być dowodem jego nieskończonej mądrości, ale może być także dowodem Jego pychy. Może…
Względność prawdy jest szczególnie widoczna, gdy odnosi się ją do oceny ludzkich zachowań. Przykładanie własnych miar moralności do innych jest normalną reakcją człowieka. Nienormalne i, moim zdaniem, błędne jest natomiast dokonywanie nad nimi sądu i pochopne skazywanie na potępienie lub pochwałę. Zazwyczaj wiemy zbyt mało o motywach takich a nie innych zachowań, nie znamy ani wszystkich uwarunkowań, ani wszystkich tajemnic, a przez to jesteśmy skłonni do krzywdzących uogólnień. Spoglądając z odległego zewnątrz, widzimy jedynie rozmazany w jednym miejscu i przesadnie podkolorowany w innym portret kogoś na niewyraźnym lub krzykliwie przesadzonym tle pozbawionym szczegółów. Ta optyka, z definicji, jest optyką osoby niedowidzącej. Gdy taka osoba na dodatek nienawidzi, to staje się niewidoma. Prawo do sprawiedliwego sądu nad kimś mamy dopiero wtedy, gdy zechcemy i będziemy starali się zrozumieć. A do tego potrzebne jest przekroczenie pewnej granicy intymności. Dopiero za tą granicą wolno nam zacząć budować własną teorię dobra i zła, ciągle pamiętając, że i tak będzie względna…
Janusz Leon Wiśniewski, Frankfurt nad Menem, marzec 2005