Литмир - Электронная Библиотека

Dzisiejszej nocy znowu nie mogłam zasnąć. Wiem, że nie tylko ja. Na drugim końcu miasta od dwóch lat nie może spać mężczyzna, ponieważ nie uwierzyłam w niego i nie umiałam przyjąć całej jego odwagi, dobroci, czułości i tkliwości, bo „życie takie nie jest, a ja przecież złożyłam obietnicę”. Jutro zadzwonię do niego i powiem mu, że to nieprawda. Że się myliłam. A jutro wszyscy mnie znienawidzą…

STANY POŚREDNIE

Ochrzczono mnie wyjątkowo w wigilijny sobotni poranek. W małym, zapomnianym kościele na obrzeżach Poznania. O piątej rano. Młody proboszcz – wiem to z opowieści mamy – uznał, że to będzie „najlepszy czas na nieślubną, aby nie drażnić ludzi”. Imiona wybrała dla mnie matka. Mam inicjały ojca, jego kolor oczu, jego zbyt duże stopy i jego genetyczną skazę – lepiej zapamiętuję to, co ma nastąpić, niż to, co minęło. Po mamie mam pieprzyk na lewej łydce i podobnie jak ona potrafię płakać bez powodu, boję się ciemności i pająków oraz zachwycam się poezją i górami. Na moim chrzcie rodzice ostatni raz byli razem. W tym samym kościele, w którym nie wzięli ślubu. Matka otuliła mnie welonem, którego nigdy nie włożyła, i dopięła frezje. Wiele lat później z materiału na suknię ślubną uszyła mi pierwszą sukienkę. W mieszkaniu zmieniła wszystko, z wyjątkiem ich sypialni. Gdy tam czasami wchodzę, czuję się jak w mauzoleum. Na parapecie, na specjalnym stojaku, leżą jego fajki, ze wszystkich ścian spoglądają na mnie jego oczy z fotografii, w szafie ciągle wiszą jego dwie błękitne koszule, które mama o czternastej w każdą Wigilię, nie wiadomo po co, wyciąga i prasuje. Na stoliku nocnym po prawej stronie łóżka leży książka z zakładką na pięćdziesiątej czwartej stronie. Tak jak ojciec ją zostawił. Dwadzieścia sześć lat temu…

Od kiedy pamiętam, Wigilia była apogeum czekania matki na niego. Na mojego ojca. Przez długi czas tego nie rozumiałam. Nie wiedziałam na przykład, dlaczego w każdą Wigilię mama budzi mnie o czwartej rano i pustym autobusem, zmarznięte, jedziemy do małego kościoła na końcu miasta, aby posiedzieć w ławce i pomilczeć przez pół godziny.

Nie rozumiałam także, dlaczego pod choinką leżą prezenty, których nikt nie rozpakowuje, a wśród wigilijnych potraw są śledzie w śmietanie z cebulą i jabłkami, których obie nie znosimy. Pewnego razu zapytałam ją. Wtedy wspomniała tylko o chrzcie. Osiem lat później (chyba uznała, że jako dwudziestojednoletnia kobieta jestem nareszcie wystarczająco dorosła) opowiedziała mi o ojcu. Z tej rozmowy dokładnie pamiętam tylko dwa zdania: „Twój ojciec jest jednym z mężczyzn, przez których płakałam najczęściej, i zarazem jedynym, do którego nie mam o to żalu…”. Gdy zapytałam, dlaczego właśnie on, w odpowiedzi usłyszałam: „Bo dał mi ciebie – tylko on mógł dać mi taką córkę, tylko on”. Ja bardzo rzadko płaczę. Ale wtedy płakałam, ze smutku. I z nienawiści do niego. Matka przez dwadzieścia sześć lat nie potrafiła pożegnać się z nadzieją, że kiedyś do niej wróci. I wymyśliła sobie, że jeśli ma się to kiedykolwiek zdarzyć, to z pewnością stanie się to w Wigilię. Czasami miała depresje. Gdy starała się przetrwać swój dwunastomiesięczny adwent między Wigiliami i zamykała się na długie godziny w tym swoim mauzoleum, zastanawiałam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby dwadzieścia sześć lat temu po prostu owdowiała. Miałaby wtedy akt zgonu, zadbany grób, wyblakłe fotografie w albumie, znicze w Zaduszki, piękne wspomnienia. Nie musiałaby pielęgnować tej idiotycznej, beznadziejnie chorej nadziei.

Moja matka jest piękną i mądrą kobietą. Przez wszystkie te lata próbowali się do niej zbliżyć najróżniejsi mężczyźni. Niektórzy chcieli spędzić z nią tylko jedną noc, inni – całe życie. Ale nawet ci drudzy byli sezonowi. Koło połowy listopada i tak ich przeganiała, aby w Wigilię z czystym sumieniem wyciągnąć z szafy jego święte, idealnie gładkie koszule w kolorze nieba i z namaszczeniem je uprasować. Mam ojca, który bardzo skrzywdził moją matkę. Swoją nieobecnością. Mnie nie. Ja dowiedziałam się, że dzieci mają ojców, dopiero w przedszkolu. Wiem też, że jestem dla niego najważniejsza. Wystarczy, że zadzwonię, i jeśli nie będzie akurat na jakimś kongresie poza Polską, to zostawi wszystko i przyjedzie. Dlatego nie dzwonię. Mszczę się na nim. Cały czas. Za mamę. Nie mówię mu, że jestem z niego dumna, udaję, że nie interesuje mnie jego życie, nie dziękuję za nic, co mi daje, nie całuję go i nie przytulam się do niego. Nie zasłużył na to, aby wiedzieć, że go kocham…

OPOWIEŚĆ DWORCOWA

„Płakać trzeba w spokoju.

Tylko wtedy ma się z tego radość…”

Mijała północ. Zaczynał się wtorek, 18 sierpnia 1998 roku. Po tygodniu wyczerpujących wykładów w Słupsku wracałem pociągiem do Frankfurtu. W pośpiechu, aby przed dziesiątą rano być już w biurze. Z przesiadką w Berlinie. Stacja Berlin Lichtenberg – wtedy jeszcze nie dotknięta bogactwem zjednoczonych Niemiec. Szary, brudny, enerdowski, odrapany z tynku dworzec mógłby być doskonałym miejscem akcji filmu, koniecznie czarno-białego, o bezsensie, szarości i udręce życia. Byłem pewien, że tam, w takiej chwili, Wojaczek napisałby swój najmroczniejszy wiersz. Na ławce w opustoszałej poczekalni siedział obok mnie mówiący do siebie mężczyzna. Nagle poczułem szturchnięcie.

„Kolego… Wypijesz łyk piwa ze mną? Wypijesz?”, usłyszałem zachrypnięty głos. Podniosłem głowę. Ogromne, przekrwione, wystraszone oczy w za dużych oczodołach w wychudzonej, zarośniętej i pokrytej ranami twarzy patrzyły na mnie błagalnie. Wyciągnięta w moim kierunku drżąca dłoń ściskała puszkę piwa. Mężczyzna zauważył moje łzy, odsunął się gwałtownie i powiedział: „Słuchaj, kolego, ja nie chcę ci przeszkadzać. Nie chciałem, naprawdę. Ja też nie lubię, gdy płaczę i ktoś się przyczepia. Już sobie idę. Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość…”.

Taki nieoczekiwany krótkotrwały atak arytmii nastroju. To nieprawda, że mężczyźni nie płaczą. Pierwsze minuty moich czterdziestych czwartych urodzin. Na wysmarowanej graffiti ławce, w środku śmierdzącego moczem dworca, obok jeszcze bardziej samotnego niż ja człowieka… Gdy wstał i oddalał się ode mnie, wydawało mi się, że właśnie opuścił mnie najlepszy i jedyny przyjaciel. Ktoś przez chwilę bardzo bliski. Tam, na tej ławce, dwie minuty po tym, jak w jednym z ciemnych tuneli dworca Berlin Lichtenberg zniknął ten mężczyzna, postanowiłem napisać S@motność w Sieci. Wtedy nie było jeszcze tego tytułu. Nie było tak naprawdę niczego. Ani fabuł, ani postaci, ani początku, środka czy końca. Nie było nic oprócz pragnienia, aby napisać coś wreszcie nie o tym, co wiem, ale o tym, co czuję. Wyrwany z pędzącego życia pełnego terminów, planów i projektów, zatrzymany przez nieprzewidzianą bezczynność czekania, poczułem samotność i smutek. Żeby zauważyć swoje osamotnienie, trzeba mieć na to czas.

Ponad trzy lata później pierwszy raz zobaczyłem ją w witrynie księgarni w moim rodzinnym Toruniu. Bałem się, że inni także ją widzą. I że na dodatek kupią i przeczytają. Ja nigdy się nie odważyłem. Zbyt wiele chciałbym zmienić, poprawić, usunąć, ocenzurować, a zaraz potem musiałbym tłumaczyć i przepraszać najbliższych. Na podstawie własnej biografii można przecież stworzyć nieskończoną liczbę historii. Niekoniecznie prawdziwych…

S@motność… zaczęła żyć własnym życiem. Niektórzy twierdzą nawet, że stała się „kultowa”, ale wtedy natychmiast dodaję, że kultowe stało się także jej krytykowanie. Od jej wydania przez pięć lat przeczytałem ponad dziewiętnaście tysięcy e-maili, nadesłanych przez ludzi, którzy zamiast robić coś innego, podarowali mi swój czas i przeczytali moją książkę. Dla niektórych była „nieporównywalnym z niczym gniotem”, inni z kolei pisali: „Sama nie wiem, jak przekładałam kolejne strony tej książki, wiem jednak, że w połowie zaczęłam się modlić, żeby się nigdy nie skończyła”.

5
{"b":"100401","o":1}