Jon pomyślał, że jest jeszcze bardzo dziecinna, a potem uprzytomnił sobie, że przecież poza nim i Gają nikt w Plemieniu nie chce w ogóle rozmawiać o Bezimiennym. Więc może to nie dziecinna przekora kieruje Gają, lecz bardzo dorosła ciekawość, w dodatku taka, którą porównać można do odwagi niedźwiedzicy?
Pobiegł za narzeczoną i dogonił ją tuż przed domem. Oczy Gai już wyschły i chłopiec pomyślał, że kto wie, czy nie udawała tylko płaczu, by zmusić go do wyznań. Dziewczynka spojrzała na niego poważnie:
– Jeśli już teraz będziesz miał przede mną tajemnice, to co będzie później, gdy zostaniemy małżeństwem? – spytała.
– Sama wiesz, że mężczyźni polują i to są męskie sprawy, a kobiety… – zaczął Jon i urwał, bo w plemiennej drużynie było kilka znakomitych łowczyń. Co gorsze, właśnie Gaja wspaniale trafiała do celu z łuku, tyle że odmawiała zabijania zwierząt bez potrzeby. Co właściwie było tymi “męskimi sprawami”, o których tyle rozprawiali niektórzy mężczyźni?
– Męską sprawą jest na przykład karczowanie Puszczy – stwierdził.
– Wdowy karczują same, gdy chcą poszerzyć swoje pola, chyba widziałeś przy tym wdowę Baję!! – zaśmiała się Gaja, ponieważ Baja była najsilniejsza w Plemieniu. Silniejsza od mężczyzn. Miała prawie dwa metry wzrostu, ważyła chyba tyle co pięćdziesięcioletnie drzewo.
Dajmy spokój tej rozmowie – wykręcił się chłopiec. – Przyrzekam, że powiem ci tyle, ile mogę.
Więc mów, co to znaczy: Jon w Drodze…
Sam chciałbym wiedzieć – szepnął.
I Jon opowiedział Gai tyle, ile mógł i jak umiał – ale niewiele miał do opowiadania. Wszystko było dopiero przed nim. Za trzecim zakrętem. W dodatku to, czego doświadczył od chwili, gdy usłyszał zew, nie nadawało się na opowieść. Była to bardziej sprawa przeczuć, lęków i doznań niż związek przyczyn i skutków.
* * *
Trzeci zakręt najpierw się Jonowi przyśnił. Nie nastąpiło to szybko; do ślubu brakowało już tylko pół roku. Jon z chłopca stał się młodym mężczyzną, a Gaja wciąż piękniała. Wbrew temu, co Jon sobie wcześniej obiecywał, nie prowadził narzeczonej na drugi brzeg, aby tam – w całkowitym odosobnieniu – dotykać jej gładkiej skóry lub kryć twarz w ciepłym, niepokojącym zakątku jej szyi i skraju włosów. Jon wiedział, że drugi brzeg nie jest miejscem dobrym do okazywania miłości ludzkiej istocie, mimo że wioskowe dzieciaki nie byłyby w stanie ich podglądać. Tamto miejsce zarezerwowano wyłącznie na uczucia dla żarłocznego, zazdrosnego Boga, bez względu na to, czy byłaby to miłość, czy strach.
Wioskowe dzieci, zgodnie z wielowiekowym zwyczajem – od momentu zaręczyn do ślubu – tropiły parę narzeczonych jak myśliwi sarnę. Chwile wytchnienia od ich nagłych chichotów wśród gęstego lasu, brutalnie przerywających wzruszenie kolejnego pocałunku, narzeczem zyskiwali tylko nocą, gdy dzieci spały. Ale wtedy Jon nie widział jasnej skóry narzeczonej, zielonego migotania jej tęczówek, czuł tylko mocny i słodki zapach rumianku, w którym Gaja zwykła myć włosy, tak że nasiąkały nim szyja, plecy, ramiona. Ale wtedy, gdy ten zapach stawał się też jego, gdy nasycał nim swoje ciało i oddech – rodzice nawoływali ich niecierpliwie, by wracali do domów.
– Głupie są te dzieciaki – powiedział Jon do ojca dorosłym tonem, gdy wrócił kiedyś z Puszczy, gdzie razem z Gają próbowali bezskutecznie uciec przed upartym pościgiem dzieciarni, której przywódcą był jego młodszy brat.
– Dzieci wiedzą, co robią – odparł ojciec i wtedy Jon przypomniał sobie, że wówczas, gdy on był w podobnym wieku i wraz z rówieśnikami gonił po lesie inne pary narzeczonych, do zabawy w te szczególne łowy zachęcała ich plemienna starszyzna. W ten sposób Jon odkrył, że w imieniu Plemienia strzeże się narzeczonych, by nie przekraczali nakazanych granic przed ceremonią zaślubin.
Trzeci zakręt przyśnił się Jonowi po dniu, gdy znalazł się niebezpiecznie blisko tej granicy i wrócił do domu pobudzony i szczęśliwy. To “niebezpieczeństwo” okazało się być szokująco przyjemne. Zmęczony i podniecony odkrywaniem coraz to nowych tajemnic własnej i drugiej płci, zasnął, ledwie przyłożywszy głowę do miękkiego futra zaścielającego łoże. Wtedy – zamiast Gai, którą prawie stale widywał w sennych marzeniach – ujrzał potężny czarny cień rzucony na Kamienną Drogę. Wystraszył się, lecz sen prowadził go dalej: stał oto na mozaice z wielkich głazów i bał się postąpić choćby o krok naprzód. Nie chciał też podnieść głowy, aby zobaczyć, co rzuca aż tak długi, czarny i tak złowieszczy cień.
Obudził się w środku nocy, spocony, lecz pełen ulgi, że nie musiał – choćby we śnie – wejść w granice cienia. Mimo wczesnego wiosennego chłodu uchylił okna z drewnianą okiennicą. Do jego komnatki wpadło rześkie, mocne powietrze – i przyniosło jakiś dziwny głos. Dziwny, bezdźwięczny. Lecz doskonale słyszalny. I już znany.
– GRDHGBHZW…
To był głos starego Boga, który znowu wypowiadał swe niepojęte dźwięki. Widocznie tracił cierpliwość i wzywał swego wybrańca z drugiego brzegu, przypominając o obietnicy.
– Dobrze – szepnął Jon, a jego ciepły oddech wionął mgiełką pary w chłodną noc. – Przyjdę, przyrzekam, ale już nie mów. Nie strasz Plemienia…
Bezimienny zamilkł, choć poza chłopcem i szamanem nikt z Plemienia i tak nie usłyszał Jego głosu.
Tego dnia Jon skoro świt wyruszył na drugi brzeg. Miał nadzieję, że zdąży, nim zbudzi się Gaja. Nie chciał, by się niepokoiła ani, tym bardziej, by próbowała pokonać pętające ją Tabu. Ale gdy już stał na drugim brzegu i bezwiednie obejrzał się w stronę Wioski – zobaczył nieruchomą sylwetkę starego czarownika, a obok niego nerwowo poruszającą się narzeczoną. Dziewczyna udawała, że chlapie się w Rzece, podskakiwała to na jednej, to na drugiej nodze, udając, że boi się lodowatego dotyku wody. Tak naprawdę patrzyła za Jonem długim, poważnym spojrzeniem. Jonowi wydało się, że je poczuł na swojej skórze.
Gaja nie wołała za nim, nie próbowała go wstrzymywać. Gdy opowiedział jej, dlaczego Plemię nazywa go Jonem w Drodze, zrozumiała, że narzeczony musi kiedyś pokonać trzeci zakręt. Wzrok dziewczyny, mimo znacznej odległości, zdawał się pytać Jona, czy dopełnił przyrzeczenia danego Isakowi: czy był wcześniej w świątyni po błogosławieństwo. Jon bezwiednie kiwnął głową, a po namyśle dodatkowo złożył dwa palce na krzyż, żeby uspokoić narzeczoną.
…tak, jeszcze tej samej nocy, gdy Bezimienny wreszcie umilkł, Jon ocknął się ze snu i poszedł do świątyni. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że nie musi budzić Isaka. Stary kapłan był tu i modlił się. Na widok Jona przymknął oczy i kiwnął głową. Nie był zdziwiony jego wizytą o tej porze. Sprawiał wrażenie, jakby się jej spodziewał.
– Już czas – szepnął Jon, przyklękając obok niego.
– Wiem. Coś mnie obudziło. Wydawało mi się, że słyszę jakiś dźwięk… Pewnie złudzenie lub zły sen.
– To nie był sen. On mnie wołał. Nie sądziłem jednak, że Jego głos słyszy ktokolwiek poza szamanem i mną – zdziwił się chłopiec.
– Nie wiedziałem, że to Jego głos. Widocznie słyszą Go jeszcze ci, których, tak jak mnie, rozdzierają wątpliwości, czy wolno tak brutalnie odbierać ludziom ich starą wiarę? Przecież zabiera się im najgłębszy sens życia. Może powinniśmy czynić to inaczej? Całkiem inaczej? Ale jak? – zamyślił się stary kapłan.
– Nie wiem, o czym mówisz – rzekł Jon, głowiąc się nad smutkami starca.
– Nawracanie to bolesny trud, Jonie, a każdy z nas, bożych sług, ma inną receptę na jego skuteczność – dodał niezrozumiale kapłan. – A teraz poproś Boga Dobroci, żeby cię nie opuścił, gdziekolwiek pójdziesz – wyszeptał Isak i znów powrócił do modlitwy.
Jon ukląkł koło starca i zwrócił się do Boga Dobroci. Przywykł mówić do Niego własnymi słowami, nie używać formułek, których młodszy kapłan uczył wybrane wioskowe dzieci, tak że recytowały je na pamięć. Jon wierzył, że Bóg woli, gdy rozmawia się z Nim własnymi słowami, nawet gdy są mniej piękne i gładkie niż gotowe formuły.